29
2022
2012-07-09

Znani? Nieznani? – Stąd/ wywiad ze Zbigniewem Wąsowskim


- Jakie są pana związki z Ziemią Sokołowską?

- Urodziłem sie w zaścianku szlacheckim Wiechetki Małe, w domu, w którym teraz rozmawiamy, 8 marca 1944 roku. To był czas okupacji, odebrała mnie położna. Moja mama była z domu Krasnodębska. Jej przodkowie ojczyści wywodzą się z Krasnodębów, w parafii Rozbickiej byli co najmniej od połowy XVIII wieku, a przodkowie jej mamy od początków osadnictwa tutaj, od XV wieku. Natomiast ojczyści moi przodkowie pochodzą z parafii Kałuszyn. Tutaj, przy szczytowej ścianie domu pod koniec wojny zginął mój ojciec. Miałem wtedy niespełna pół roku. Tak więc o głębszy związek trudno.

 

- Skąd tak głębokie zainteresowania historią, że doprowadziły do napisania obszernej monografii parafii Rozbity Kamień? Szkoła, tradycje rodzinne?

- Tu, w Rozbitym Kamieniu, kończyłem szkołę podstawową. Często wspominam panią Janinę Pawłowska, wybitną polonistkę i pedagoga, również pana Ottona Golubskiego – znakomitego matematyka, Sybiraka. Oni na pewno mieli wpływ na moje późniejsze zainteresowania historią, szczególnie regionu.

A jeśli chodzi o rodzinne zainteresowania… To było tak… Kiedyś mój młodszy syn Andrzej, tuż po zdanym egzaminie na studia i pierwszej wyprawie na Ukrainę, zapytał mnie, jak miał na imię mój ojczysty pradziadek. Nie wiedziałem, wstyd mi się zrobiło. To był bodziec do działania. Poszliśmy do archiwum parafialnego i obaj przez mijające niepostrzeżenie godziny wertowaliśmy metrykalne księgi parafialne. Proboszczem wtedy był ks. Andrzej Krupa, bardzo życzliwy tej pasji. Doszliśmy do 1784 w jednej z linii przodków ze strony mamy. Ja z rozmów wiedziałem o pradziadkach Krasnodębskich i Sikorskich (prababcia Rozalia zmarła w 1956 r.), a nawet o prapradziadku Teofilu Krasnodębskim. Natomiast przodków Wąsowskich nie znalem. Babcia, Marianna z Kudelskich Wąsowska, zmarła, gdy miałem 20 lat, byłem za młody na takie rozmowy. Wiedziałem tylko o jej ojcu, pradziadku Kacprze.

 

- Wróćmy do czasów pańskiej młodości.

- Uczyłem się w LO w Sokołowie Podlaskim. O tych czasach napisałem obszerne wspomnienia, które – mam nadzieję – będą opublikowane, jeśli Rocznik sokołowski zacznie się wreszcie ukazywać. Maturę zdałem w 1961 roku, potem na Politechnice Warszawskiej ukończyłem elektronikę.

- Jednak pana zainteresowania i dokonania, świadczą też o dużych zdolnościach humanistycznych.

- No tak, mogłem równie dobrze pójść na studia humanistyczne, ale za komuny, jeśli humanista nie wybierał partyjnej kariery, to pozostawał na marginesie, skazany na wegetację. Inżynier mógł jakoś przeżyć. A ja byłem anty-komunistą niemal od dzieciństwa.

 

- Po studiach został pan w Warszawie?

- Tak. Pracowałem w Warszawie ćwierć wieku. Najpierw w Przemysłowym Instytucie Automatyki i Pomiarów. Potem w Pruszkowie, w Centralnym Biurze Konstrukcji Obrabiarek i praca tam bardzo mi odpowiadała. Konstruowano tam urządzenia do sterowania numerycznego obrabiarkami. Byłem tzw. elektronikiem cyfrowym, do tych urządzeń miałem, jak to się mówi, nerw – rozwiązania widziałem w wyobraźni, konstruowałem np. w podróży, bez notesu. Potem pracowałem w zakładzie, który te urządzenia produkował. Tam zrobiłem nawet dwa patenty i mnóstwo wniosków racjonalizatorskich. Ale przyszedł stan wojenny i mi podziękowano za współpracę.

- Dlaczego?

- Byłem jednym z tych, którzy zakładali w zakładzie Solidarność. Dwóch kolegów internowano, a mnie 21 stycznia 1982 roku nie wpuszczono do fabryki. Potem trochę się tułałem: krótko pracowałem w PAX-owskim Inco, w zakładzie produkującym elektronikę, następnie 2, 5 roku w Instytucie Łączności w Miedzeszynie - bardzo mili ludzie, symboliczne pensje, niestresujące zajęcie. Wreszcie przez 4 ostatnie lata komunizmu miałem poważną pracę w firmie zagranicznej, polsko-szwedzkiej. W dużej mierze dzięki niej mam dziś godziwą emeryturę. Po upadku komuny wygrałem konkurs na dyrektora i byłem nim przez 2 lata, ale to nie był dobry pomysł. Wreszcie otworzyłem działalność gospodarczą i pracowałem na własny rachunek.

 

- Bardzo bogate doświadczenie zawodowe. A kontakty z rodzinną miejscowością?

- Istniały cały czas, bo spoczywał na mnie obowiązek opieki nad mamą. Nie miałem rodzeństwa. Mama, atrakcyjna kobieta, nie wyszła po tragicznej śmierci męża powtórnie za mąż. Kiedy była coraz słabsza, ja częściej przebywałem tutaj. Tym bardziej, ze synowie już się usamodzielnili, żona dobrze zarabiała, ja nie musiałem pracować zawodowo.

- Czy zainteresowania, które teraz pan rozwija, pojawiały się w czasie aktywności zawodowej?

- Nie, dopiero po wspomnianej rozmowie z synem zacząłem odwiedzać archiwa. Miałem dużo czasu, bo tu gospodarstwa właściwie nie było.

 

- Wiem, że bardzo pana interesuje historia regionu, szczególnie lata tuż po II wojnie. Wiele ciekawych pana artykułów o trudnych latach powojennych można było przeczytać w Gazecie Powiatowej, wychodzącej w Sokołowie chyba w latach 1990 – 2006.  Kto ukształtował te zainteresowania, przekazał wiedzę?

- Wspomniani już nauczyciele, zwłaszcza Janina Pawłowska. Na pewno jednak najbardziej dziadek  Bolesław Krasnodębski. To był człowiek nietuzinkowy, dużo by o tym mówić. To on uczył mnie niezakłamanej historii. Jeszcze przed pójściem do szkoły znałem imiona większości naszych królów i prawdę o Katyniu. Słuchał, jak wielu w tamtych czasach, radia Wolna Europa i rozmawialiśmy o tym. Poza tym historii uczono mnie w szkole, jakkolwiek na lekcjach z reguły nie dochodziło się do historii najnowszej. W sokołowskim LO uczył mnie tego przedmiotu profesor Ignacy Zawada i robił to na miarę czasów rzetelnie. No a nie byle jaka historia działa się wokół nas. Jako zdecydowany anty-komunista czytałem różnorodną prasę podziemną już od połowy lat 70-tych?

- Przypomina mi się tutaj stara prawda wyrażone przez C.  K. Norwida, „że przeszłość jest to dziś, tylko cokolwiek dalej”. A skąd pomysł na monografię parafii Rozbity Kamień?

- Właściwie zacząłem od wywodu swoich przodków. Odszukałem ich kilkuset, bo parafia Rozbicka jest dobrze udokumentowana, tutaj w archiwum parafialnym są bogate zbiory ksiąg metrykalnych od początku XVII wieku. Ponieważ pięcioro moich pradziadków pochodziło z tej parafii, dominują oni w moim trójkącie genealogicznym. Ciekawostką jest, że jestem spokrewniony właściwie ze wszystkimi tutejszymi rodzinami. Rodzinami szlacheckim, bo wtedy tu były dwa światy. Znalazłem też przodków w księgach parafialnych mokobodzkich, płytszych niż te w Rozbiciu. Stamtąd pochodziła jedna moja prababcia. Odnalazłem również w parafii Kałuszyńskiej przodków ojczystych, Wąsowskich o przydomku Gortat, wywodzących się prawdopodobnie od XV – wiecznego rycerza Gotarda. Jak już odszukałem wszystkich, których w księgach metrykalnych można znaleźć, gdy nacieszyłem się tym, to pomyślałem, że rozciągnę moje badania na cała parafię.

 

- Książka robi wrażenie.  Ma blisko 1000 stron,  niezwykle starannie wydana. Zamieścił pan w niej wszystkie zachowane w archiwach informacje metrykalne i opracował pełny obraz placówki. Jak wyglądała praca już po zgromadzeniu materiałów?

- Długo by o tym mówić. Jest takie powiedzenie „benedyktyńska praca”. które tutaj pasuje. Ja oczywiście w różny sposób ją sobie usprawniałem, wykorzystując możliwości programu edycyjnego.

- Czy były jakieś trudności ?

- Nie. Pisałem non profit, nie tylko dla siebie, ale dla moich rodaków, parafian tutejszych. Nie miałem z niej żadnego honorarium, jedynie satysfakcję, a to jest nie byle jaka zapłata. Była sprzedawana po kosztach druku. Przed wydaniem pomyślałem sobie, żeby poszukać sponsorów stąd, żeby związać ich jakoś z tą publikacją. Najpierw znalazłem dwóch ważnych sponsorów: biskupa Antoniego Dydycza i znanego aktora Michała Żebrowskiego, którego pradziadek urodził się w Rozbitym Kamieniu. Odzew innych był duży. Ostatecznie tych sponsorów nazbierałem 89 i 7 firm m.in. mleczarnie sokołowska i kosowska, firmy siedleckie. Również Rada Gminy przyznała mi dofinansowanie. Prawie nikt, do kogo się zwracałem, nie odmówił. Wydrukowano 1000 egzemplarzy, które rozeszły się w ciągu 8 miesięcy, może dlatego, że książka była tania, kosztowała zaledwie 50 złotych.

 

-  Jest na rynku regionalnym głód takich wydawnictw. Wiem, że też bez problemu rozeszła się praca pani Teresy Zaniewskiej o powojennym gimnazjum w Sterdyni i jest jeszcze  zapotrzebowanie na tę publikację. Poza tym wiele osób wywodzących się z parafii Rozbity Kamień osiągnęło sukces i chętnie wracają do swoich korzeni, chociażby obecny prezydent Siedlec Wojciech Kudelski.

- Tak, to prawda. Wielu z nich tworzy galerię sponsorów na końcu „Monografii”, m.in. wspomniany przez panią Wojtek, mój krewny, jakżeby inaczej, w 4-tym pokoleniu, często wystawiający mi potrzebne rekomendacje.

- Warto tutaj przytoczyć słowa Piotra Wojciechowskiego, autora przedmowy do monografii, prozaika, reżysera i krytyka filmowego, publicysty, w latach 2002 - 2005  prezesa Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Napisał on: „Wielka książka, osobliwa czytelnicza przygoda. (…) Wąsowski zabiera nas ze sobą w podróż prawdziwego powrotu, pokazuje nam, że oś świata przebiega przez parafię Rozbity Kamień. Każdy z nas wezwany jest tym samym do tego, aby zapytać – a gdzie jest to miejsce, gdzie zaczyna się mój świat? I wtedy pojawia się Polska, wizja mozaiki z przylegających do siebie kamyków – ze wsi, miasteczek, ulic, przedmieść – zobaczonych z taką właśnie uwagą, której uczy ta książka, miejsc pokochanych wedle tego wzoru, który nam Zbigniew Wasowski dostarczył.”

A mi pozostaje tylko zapytać, czy przewiduje pan wznowienie „Monografii parafii Rozbity Kamień na Podlasiu”?

 

- Będzie wznowienie z uzupełnieniem, brakuje mi jeszcze kilku informacji.

A przedmowa pana Piotra Wojciechowskiego jest godna dzieła noblisty. Dla mnie szczególnie cenne są te słowa: „Opowieść o małej ojczyźnie autora jest gęsta od faktów, liczb, nazw, a jednocześnie ma w sobie osobliwą poezję – jest poematem o trwaniu i przemijaniu...”.  Jego słowa mnie nobilitują.

 

- Czyli przygoda z dziełem życia dalej trwa?

- O tak i rozwija się.  Mam już na ukończeniu monografie dwóch kolejnych parafii – Czerwonka Grochowska i Kożuchówek. Brakuje mi jeszcze sporo danych – liczę na pomoc burmistrza Sokołowa, pana Bogusława Karakuli. Współpracuję z Tomaszem Jaszczołtem, wybitnym specjalistą w tej dziedzinie, który obiecał mi udostępnić materiały pomocne do napisania historii obu parafii. Robię też, na zamówienie, wywody przodków na podstawie danych z  ksiąg metrykalnych, które niedawno skomplementował jeden z senatorów RP. Może w przyszłości przygotuję też monografie Mokobód i Paprotni, bo mam dużo informacji z metrykalnych ksiąg tychże.

 

- Pewnie nie przypuszczał pan, że ta pierwsza wizyta w archiwum parafialnym stanie się początkiem przygody z genealogią.  Na brak zajęcia pan nie narzeka, a czy są jakieś inne plany, marzenia, nie związane z tą, jak pan powiedział, „benedyktyńska pracą”?

- Mam jeszcze duży zbiór swoich fraszek i mój syn Andrzej namawia mnie do wydania ich drukiem.

- To niespodzianka. Ścisły umysł, a tu takie różnorodne talenty pisarskie. Może pozwoli pan zamieścić kilka swoich fraszek w tym wywiadzie? Fraszka nie jest wcale łatwym gatunkiem literackim.

- Mnie przychodzą łatwo, nie wiem tylko ile są warte, czy to nie grafomania. 

 

- Proszę zacytować kilka.

 

- Kilka z ostatniej strony:

Nie ma happy endu z urzędu.

Złamane serce - w eRce?

Kiedyś w aucie, dziś na aucie.

Zmienia partnerów czy samochody? To sprawa kasy, no i urody.

Nie spocznie, aż pocznie.

I jedna archiwalna;

Taka to smutna archiwisty dola, ogląda akta, a akty by wolał.

Ta ostatnia, jako anagram była drukowana w „Rozrywce” i zawiera aluzję do mej pasji.

 

- Myślę, że i to wydawnictwo nie będzie zalegało półek.  Proszę powiedzieć, co daje panu satysfakcję i jest powodem do dumy?

- Dobry wynik pracy zawsze daje satysfakcję. Obecnie łatwo wydać drukiem książkę. Problem w tym, by była interesująca nie tylko dla grona rodziny i życzliwych przyjaciół.

- Jestem dumny z moich synów. Starszy, Grzegorz, adwokat z zawodu, profesjonalnie i bezinteresownie działa w Fundacji Pamiętamy. Zostawia piękny ślad na Podlasiu, upamiętniając ofiary komunizmu, tej zbrodniczej paranoi, ludzi, którzy naiwnie próbowali walczyć z tą niszczącą siłą. Teraz mają przynajmniej swoje symboliczne groby. Cenne jest to tym bardziej, że te pomniki są wznoszone tylko z pieniędzy Fundacji i nie obciążają podatnika.

 

- Warto tutaj dodać, że pan Grzegorz jest też laureatem nagrody Sokoła, przyznawanej przez Radę Miasta Sokołów Podlaski.

Właśnie. - Z kolei młodszy syn, Andrzej, też prawnik - adwokat, to bardzo dobry specjalista w zakresie odszkodowań i odzyskiwania mienia zrabowanego przez komunistów i tego, które pozostało na Kresach. Skończył też drugi kierunek - historię sztuki, chce robić doktorat. Pięknym efektem tej drugiej jego pasji jest cenny album „Pałace i dwory Kresów”, wydany przez Wydawnictwa Bertelsmann Media (Świat Książki) w nakładzie 7 tys. egzemplarzy. Album rozszedł się bardzo szybko. Książka utrwala pamięć o kresowych siedzibach ziemiaństwa polskiego. Jest to efekt 8 może 10 wyjazdów na Ukrainę, Litwę, Łotwę, Białoruś. Syn i jego kolega Rafał Dzięciołowski przemierzyli tysiące kilometrów systematycznie penetrując kresy przedrozbiorowej Rzeczypospolitej. Teraz przygotowują drugi album.

- Mogę tylko pogratulować tak udanych synów. Zbliżamy się do końca naszego wywiadu. Dlaczego warto pielęgnować związki z miejscem pochodzenia rodziny?

- Wie pani, nawet zwierzęta wracają do swoich miejsc.  A nas to tak naprawdę różni od świata zwierząt, że znamy swoich przodków, a przynajmniej powinniśmy ich znać. Ja kiedyś robiłem test i pytałem rozmówcę, czy zna ośmioro swoich pradziadków. Ponieważ na ogół pytani oblewali, to zaprzestałem.

- Co na zakończenie wywiadu chciałby powiedzieć pan czytelnikom Wieści Sokołowskich?

- Mam taki ważny apel. Otóż w parafii Sokołów jest dramatyczna sytuacja. Podczas bezsensownego bombardowania miasta przez Sowietów w lipcu 1944 roku w pożarze spłonęły księgi metrykalne. Z lat 1871- 1945 nie ma żadnych zapisów. Na domiar złego z sądu pokoju trafiło do archiwum tylko 45 roczników z lat 1810 -1870, nawet w tym okresie są trzy pięcioletnie luki. Z lat 1684-1810 są tylko niepełne spisy. Ludzie wraz z wiekiem dojrzewają i chcą poznać swoje korzenie. Apeluję więc do parafian sokołowskich z dziada pradziada, żeby pytali najstarszych w rodzinie o przodków, a informacje zapisywali. Mam tutaj doświadczenie, proszę mi wierzyć. Gdy ktoś ożenił się po roku 1870 i umarł przed rokiem 1945, to jego przodków już się nie odszuka, bo z dokumentów nie zostały nawet popioły. Jedyna nadzieja, że dane o nim/o niej i ich przodkach zostaną teraz wygrzebane z pamięci jeszcze żyjących i zapisane dla potomnych. Dobra wiadomość to taka, że tym, którzy mają wśród przodków Krasnodębskich można czasem odszukać 15-18 pokoleń, do połowy XVI wieku, co mi się dwukrotnie udało.

- Miejmy nadzieję, że czytelnicy wezmą sobie do serca apel doświadczonego genealoga, a panu życzę spełnienia wszystkich planów i dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Jadwiga Ostromecka

 

« wróć | komentarze [1]

Dodaj komentarz

Komentarz zostanie dodany po akceptacji przez administratora serwisu






Odśwież kod



Komentarze do tego wpisu

wspaniala pasja ,ja zas czekam na wydanie monografii parafi Kozuchowek. pozdrawiam.

h.s
2012-11-10 18:01:08
Strona 1/1






Dane kontaktowe