Znani? Nieznani? - Stąd / wywiad z O. Ignacym Stankiewiczem
- Przede wszystkim dziękuję, że w ten gorący czas głoszenia rekolekcji adwentowych znalazł Ojciec siłę, żeby porozmawiać. Na początek proszę powiedzieć o swoim powołaniu.
- O, tak dawno to było. Mieliśmy w naszej parafii wspaniałego ks. prefekta ks. Wiesława Proniewicza. Pociągnięty jego gorliwością zostałem ministrantem. Oprócz tego, moja ciocia dała mi adres do misjonarza i nalegała, abym napisał do niego list. Napisałem, pytając, co trzeba zrobić, by zostać kapłanem. Misjonarz odpowiedział: „przede wszystkim musisz modlić się, dobrze uczyć i zdać maturę”. Otrzymanym listem byłem zachwycony, modliłem się, o zdanie matury, która wydawała mi się największą przeszkodą. Później zapomniałem o powołaniu. Uczęszczałem do LO w Sadownem, studium pomaturalnego, potem wojsko i praca. Planowałem życie ułożyć według moich scenariuszy. Kiedy modliłem się o pomoc w rozeznaniu życiowej drogi, modlitwa prowadziła mnie do lat dziecięcych. Była w tym ogromna siła. Widziałem siebie w jakimś tajemniczym klasztorze. Była sobota, maj 1981 roku. Dzień pogrzebu kardynała Stefana Wyszyńskiego. Postanowiłem pojechać gdzieś, aby porozmawiać z jakimś zakonnikiem. Trafiłem do Częstochowy. Rozmowa z Ojcem od spraw powołań sprawiła, że moje serce już tam pozostało. W przyszłym roku będę obchodził jubileusz 25-lecia kapłaństwa i 32 lata pobytu w paulińskim Zakonie.
- Od Częstochowy do Centocow. Proszę opowiedzieć o tym etapie życia zakonnego.
- Rozpocząłem nowicjat w Leśniowie, potem studia na Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie i święcenia kapłańskie w 1988. Potem krótko na Jasnej Górze, a od września - praca duszpasterska i katechetyczna w Leśnej Podlaskiej.
- Pod koniec lat 80-tych byłam z grupą uczniów na wycieczce w Leśnej. Oprowadzał nas młody zakonnik pochodzący z parafii Sterdyń. To mógł być Ojciec?
- Pewnie tak, bo innego Paulina - sterdyniaka nie ma. W Leśnej byłem bardzo szczęśliwy. Bardzo dobrze pracowało mi się z młodzieżą, uczyłem katechezy w szkole średniej. Dobrze układała mi się współpraca z O. przeorem. Niemniej zadecydowano, że pojadę na misje do RPA.
- Paulini nie są chyba zakonem misyjnym?
- Wtedy nie. Obecnie prowadzimy placówki misyjne w RPA, Kamerunie i na wschodzie Europy.
- Jak to się zaczęło?
- Biskup diecezji Umzimkulu w RPA powiedział O. Generałowi, że w jego diecezji znajduje sie afrykańska Częstochowa - misja założona w 1888 roku przez trapistów dzięki funduszom otrzymanym od bł. Marii Teresy Ledóchowskiej. Afrykańska Częstochowa rozwijała sie pięknie do lat 50-tych, potem podupadła. O. Generał spełnił prośbę afrykańskiego biskupa o pomoc i w czerwcu 1991 roku pojechało tam nas trzech: O. Stanisław Dziuba, br. Andrzej Adamus - „złota rączka” i ja.
- Jak wygląda paulińska misja i której części RPA się znajduje?
- Nasza misja znajduje się w prowincji kwaZulu-Natal, około 200 km od Durbanu w głąb lądu, niedaleko granicy z Lesotho, gdzie są bardzo wysokie góry, sięgające 3500 m. n.p.m. Trapiści wybudowali piękny kościół, maleńki klasztor, szpital. Zastaliśmy również dwa konwenty sióstr zakonnych i kilka budynków gospodarczych. Szpital obecnie jest państwowy. Nasz klasztor rozbudowaliśmy, niektóre zniszczone budynki wyremontowaliśmy i wykorzystujemy na konkretne cele. Dzięki szpitalowi misja i kilka najbliższych wiosek ma prąd, telefon i przejezdną, żwirową drogę. Niestety, ponad 90% naszych parafian jest bez pracy i podobny procent ludzi żyje bez prądu, wody. Ze względu na górzysty, skalisty teren zakładanie ogrodów czy poletek uprawnych jest bardzo trudne. Tylko w niektórych wioskach jest to możliwe. Tubylcy orzą ziemie wołami. Gorzej jest z nawodnieniem i ochroną zasiewów przed zwierzętami. Tereny żyzne, zajęte są przez białych kolonistów - Anglików i Holendrów.
- Jakie były początki pracy misyjnej?
- Bardzo ciężkie. Przyjechaliśmy na naszą misję praktycznie bez przygotowania. Języka Zulu uczyła nas jedna z czarnych sióstr zakonnych. Niestety, po trzech lekcjach zrezygnowała, nie umiała wytłumaczyć zasad gramatycznych. Uczyliśmy się języka od tubylców. Był to długi proces. Wiedzieliśmy, że mamy kaplic do obsługi, ale nie wiedzieliśmy, gdzie znajdują sie te wioski. Drogi były bardzo słabe, tak jak i samochód, który i tak nam ukradli. Chodziliśmy pieszo w upale i kurzu, niekiedy ponad 10 km. Nie było wówczas nikogo, kto by nam pomógł. Zdani byliśmy na samych siebie. Pracowaliśmy dużo fizycznie, aby teren wokół kościoła i klasztoru doprowadzić do porządku. Założyliśmy ogród warzywny, posadziliśmy kilka drzew pomarańczy. Przychodziły trudne chwile, kiedy człowiek ze łzami w oczach zadawał sobie mnóstwo pytań: Po co mi to? Dlaczego? Jak to przetrwać? Z czasem Zulusi nabierali do nas przekonania, zdobywaliśmy ich przychylność. Po dwóch latach przyjechał do nas O. Generał. Nasi parafianie swoją życzliwością, spontanicznością ujęli go za serce i dlatego Afrykańską Częstochową paulini zaopiekowali się na stałe. Od tego wydarzenia nasze życie zmieniało się na lepsze.
- A problem apartheidu?
- Czas naszego przyjazdu do RPA to również czas wielkich zmian w tym kraju. W roku 1990 z wiezienia wyszedł Nelson Mandela, zniesiono apartheid, zaczęły tworzyć się podwaliny demokratycznego, wielorasowego państwa. Zaczęły sie krwawe walki, rozruchy w wyścigu o władze dwóch najsilniejszych i zwaśnionych partii ANC i Inkatha. Pomimo iż konstytucyjnie apartheid był zniesiony, to w mentalności tubylców istniał aż do pierwszych wolnych wyborów prezydenckich w 1994 roku. Wówczas zdecydowanie wygrał te wybory Mandela, człowiek o dobrym, otwartym na każdego sercu. Do dzisiaj pozostaje on największą ikoną nie tylko dla RPA, ale dla całej Afryki. To wielki człowiek, człowiek pokoju.
- Polityczny przełom stwarzał na pewno dodatkową trudność w pracy na misji?
- O tak. O. Stanisław i br. Andrzej wyjechali do Polski na swój pierwszy- po trzech latach- urlop. Zostałem sam. Jak wspomniałem, przed wyborami trwała walka polityczna. ANC chciała teren misji wykorzystać na lokal wyborczy. Inkatha, która bojkotowała wybory, groziła spaleniem misji w razie mojej zgody. Również spaleniem misji groziło ANC. Byłem między młotem a kowadłem. Bogu dzięki, wszystko zakończyło się dobrze. Lokal zorganizowano w najbliższej wiosce oraz na terenie szpitala. Wielkim problemem dla nas, Polaków, było zabicie przez Janusza Walusia – Haniego (politycznego aktywisty ANC). Nie raz żołnierze, widząc polskie paszporty, wymachiwali nad naszymi głowami karabinami i wykrzykiwali przekleństwa. Po wyborach zaczęły sie masowe wyjazdy białych, pomimo iż prezydent Mandela mówił, że nowa RPA to państwo dla wszystkich.
- Jak obecnie wygląda misyjna codzienność?
- Nasza misja terytorialnie jest bardzo duża. Jeździmy do wiosek z posługą duszpasterską. Mamy 14 kaplic, obsługujemy szpital, gdzie Msza św. sprawowana jest codziennie oraz nasz kościół. Msze św. w wioskach odprawiamy w soboty i w niedziele. W pozostałe dni odwiedzamy chorych, jeździmy na pogrzeby. Umieralność ludzi na AIDS, zwłaszcza młodych, jest bardzo wysoka. W RPA jest tylko 9% katolików, ale na naszym terenie przeważają. Z pomocą katechetów przygotowujemy dzieci do Pierwszej Komunii św. i do sakramentu bierzmowania. Każdego roku każda z tych grup liczy ok. 250 osób. Rocznie chrzcimy ok. 400-500 dzieci i dorosłych. Opiekujemy się sierotami, których jest ponad 1000. Pomagamy im na różny sposób, wszystko zależy od funduszy, które są bardzo skromne. Najbiedniejsze dzieci dostają jedzenie, choć w niewystarczającej ilości, naprawiamy ich walące sie chatki, kupujemy buciki i szkolne mundurki, aby mogły uczyć się. Szkoła nie jest obowiązkowa, dużo ludzi nie potrafi pisać i czytać. Nasz brat zakonny robi w swoim warsztacie trumny, gdyż ludzi nie stać na kupno trumny ze sklepu czy zakładu pogrzebowego. To częsty, choć przejmujący widok - kobieta niesie na głowie trumnę bądź trumienkę. Ludzie nie mają pieniędzy na wynajęcie samochodu. W pracy duszpasterskiej pomagają mi O. Michał i O. David, paulin- Zulus.
- To powołanie może Ojciec uznać za swój sukces?
- Davida poznałem, jak jeszcze był dzieckiem, ministrantem. Jak powiedział mi, że pragnie zostać paulinem, pomagałem mu realizacji powołania. Po maturze rozpoczął u nas w klasztorze drogę formacyjną. Uczyłem go też Pisma św., historii Zakonu, języka polskiego. Po roku przyjechał ze mną do Polski i rozpoczął nowicjat w Leśniowie. Złożył tam pierwsze śluby zakonne. Moja rodzina opiekowała się nim. Nie chcieliśmy, aby czuł się osamotniony. Następnie 5 lat studiował w Rzymie, po czym wrócił do naszej misji. W październiku 2011 otrzymał święcenia kapłańskie. O. David to bardzo sumienny, wrażliwy, gorliwy, a przy tym radosny kapłan.
Rozmawiała Jadwiga Ostromecka
« wróć | komentarze [0]
Dodaj komentarz
Komentarze do tego wpisu
Nie utworzono jeszcze komentarzy dla tego wpisu