Znani? Nieznani? - Stąd/ wywiad z Hubertem Krasnodębskim
- Pochodzę z Sokołowa, tutaj się urodziłem i mieszkałem do 23 roku życia. Ukończyłem Szkołę Podstawową Nr 1, potem Technikum Rolnicze przy ul. Oleksiaka-Wichury. Następnie od 2005 studiowałem w obecnym Uniwersytecie Przyrodniczo-Humanistycznym w Siedlcach, uzyskując tytuł magistra pedagogiki o specjalizacji Animator i Menedżer Kultury. Z racji mojego zawodu studia trochę się przeciągały, ale od 2011 roku mogę szczycić się literkami mgr przed swoim nazwiskiem, chociaż chyba tak naprawdę tego tytułu jeszcze nie używałem.
- Co zadecydowało o powrocie do Sokołowa?
- Moje wspomnienia stąd są dla mnie bardzo miłe, chętnie wracałem i wracam tu myślą. Tutaj mieszka moja rodzina, znajomi i ten fakt jest jednym z ważniejszych powodów, dla których zdecydowałem się prowadzić zajęcia w Sokołowskim Ośrodku Kultury. Był też impuls ze strony Ani Pogonowskiej, która już wcześniej chciała mnie do Sokołowa ściągnąć. Pytając po raz kolejny, trafiła chyba w dobry moment i się zgodziłem. Zawsze z sentymentem patrzyłem na to, co dzieje się na sokołowskiej scenie i przyszedł odpowiedni czas, żeby odkurzyć te wspomnienia.
- A jak wyglądały początki hip-hopu w mieście?
- Zaczynałem tańczyć tutaj w bardzo dziwnych okolicznościach. Wszystko tak naprawdę zaczęło się od piwnicy, a pierwszym impulsem była telewizja. Koniec lat 90-tych, byłem pewnie w 6, może 7 klasie. Zobaczyłem jakiś teledysk hiphopowy; ludzie kręcili się na głowach, bardzo mnie to zafascynowało. Zacząłem szukać. Razem z kolegami mocno wkręciliśmy się w całą kulturę hip-hop, malowaliśmy graffiti, próbowaliśmy rapować. Wszystko to w tamtych czasach w Polsce raczkowało i nie było dostępne tak jak jest teraz. Ratunkiem była zachodnia telewizja.
- Może coś więcej na temat tej kultury?
- Kultura hip-hop powstała na amerykańskich ulicach. Mówiąc ściślej, na ulicach nowojorskiego Bronxu. Był to początek lat 70-tych dwudziestego wieku. Do prekursorów tej kultury zalicza się między innymi Dj`a Kool Herca, Dj`a Hollywood czy Africa Bambaataa.Wyróżnia się 4 główne elementy tej kultury, a mianowicie: MCing, inaczej mówiąc rapowanie; DJing, czyli odtwarzanie-miksowanie muzyki za pomocą winylowych płyt; Graffiti oraz B-Boying, czyli po prostu break-dance. To bardzo piękna i bogata kultura, która niestety bardzo często uważana jest za marginalną.
- Wróćmy do początków break-dance i hip-hop`u w Sokołowie…
- Byłem już w technikum, zaczęliśmy próbować poruszać się w rytm tej muzyki. Zaczęło się od b-boyingu, tańca łamiącego prawa fizyki, polegającego na kręceniu się na różnych częściach ciała, oczywiście w rytm muzyki. Razem z kolegami ćwiczyliśmy w małej piwniczce w bloku, podłogę wyłożyliśmy kartonami i to była nasza ówczesna sala taneczna. Mieliśmy chęci i to było w tamtym czasie najważniejsze. Ktoś przyniósł magnetofon, ktoś nagrał na kasetę odpowiednią muzykę i ćwiczyliśmy. Trudno to z perspektywy czasy nazwać tańcem, to była bardziej taka sztuka upadku. Nasze chęci pamiętam były tak wielkie, że nic nas nie było w stanie wtedy zatrzymać. Później tę piwnicę ktoś nam zabrał, przenieśliśmy się na jakiś korytarz i tak to się kręciło. Jak było ciepło, chodziliśmy na osiedlowe uliczki, kładliśmy tam te nasze kartony, sprzęt do odtwarzania muzyki podłączaliśmy przedłużaczami gdzieś do bloku i tańczyliśmy. Nie było mowy o nudzie.
- Pewnie budziło to duże zainteresowanie?
- Tak, z tym, że większość nie wiedziała, co to jest. Pewnie myśleli: „wyszli, skaczą, robią z siebie pajaców”. Nie było zrozumienia, ale to nic dziwnego. Wtedy były inne czasy, bez internetu, w telewizji też break dance obecny był rzadko.
- Wtedy hip-hopowcy u papieża Jana Pawła II jeszcze nie wystąpili?
- Nie. Ten występ to był przełom, jeśli chodzi o polski break dance. W 2004 roku przed Ojcem Świętym wystąpiło trzech mistrzów Polski w tańcu break dance: M. Świątnicki - „Bożek”, Ł. Kwiatkowski - „Kwiat” oraz P. Madera - „Wezyr”. Przy dźwiękach muzyki hip-hop odtwarzanej z magnetofonu, wykonali pokaz najbardziej skomplikowanych figur tego tańca. Wracając zaś do moich początków, to wspominam te czasy bardzo fajnie - poznałem dużo ludzi, ich losy różnie się potoczyły, chyba tylko ja pozostałem przy tańcu, ale na pewno ten nasz taniec na ulicy każdemu pozostanie w pamięci na zawsze.
- Przyszedł czas, że i w Sokołowie powstała możliwość trenowania w godziwych warunkach i prezentowania wyników wielomiesięcznych treningów?
- Tak, w 2001 roku w SOK-u powstała Formacja Tańca Nowoczesnego „Fatum” i wtedy to się zaczęło kręcić tak bardziej profesjonalnie. Właściwie to daleko jeszcze było do profesjonalizmu, ale mieliśmy salę, muzykę i przede wszystkim nikomu to nie przeszkadzało. Na początku trenowało bardzo dużo osób, wtedy hip-hop stawał się modny, był też boom na taniec nowoczesny. My podlegaliśmy pod Fatum, ale b-boying ćwiczyliśmy sami. Czasami, chyba raz w miesiącu, przyjeżdżali do nas instruktorzy z Siedlec; coś nam pokazali, nauczyli, ale generalnie ćwiczyliśmy sami, trochę na zasadzie prób i błędów. Dużą motywacją było dla nas to, że mogliśmy przy okazji różnych imprez pokazywać to, co potrafimy. Z czasem ludzie się wykruszali, ale zostawali naprawdę ci, dla których to było ważne. Zostało nas piętnastu. Na początku 2002 roku zostałem wciągnięty w strukturę „Fatum”, zacząłem tańczyć, hip-hop i robię to do dzisiaj.
B-boying zacząłem tańczyć w wieku 15 lat, hip-hopem zainteresowałem się w wieku lat 16. To jest późno jak na tancerza, patrząc z dzisiejszej perspektywy. Teraz tańczą już dzieciaki 3 – letnie. Jednak da się ćwiczyć w każdym wieku. W swojej trenerskiej karierze miałem do czynienia z tancerzami nawet w wieku 50 lat. Można śmiało powiedzieć, że taniec jest dla każdego.
- Rozpoczynasz zajęcia w Sokołowie? Co chciałbyś powiedzieć do potencjalnych uczestników zajęć?
- No cóż, każdy ma chyba swoją motywację. Jest to przede wszystkim dobre dla zdrowia, bo przecież człowiek się rusza. Oczywiście, jeśli przechodzi to w zawód, należy traktować hip-hop jako sport wyczynowy i to niewątpliwie obciąża nasz organizm. Taniec jest ogromną zabawą, można wyżyć się i jest to dobra odskocznia szczególnie dla młodych ludzi. Zamiast pić alkohol, zażywać narkotyki, mogą tańczyć. To trening może być dla nich priorytetem. „Mogę coś zrobić, coś pokazać, mam z tego satysfakcję”. To chyba główny atut tańca i atrakcyjna alternatywa dla młodych ludzi, pewien styl życia. Można sobie wyznaczać kolejne etapy, które się osiąga. Najważniejsze jest to żeby się nie zrażać i nie poddawać. Początki zawsze są trudne, jednak później najczęściej wychodzi słońce.
- Wróćmy do wspomnień…
- Po maturze rzuciłem się na głęboką wodę. W Warszawie w Mazowieckim Centrum Kultury i Sztuki ukończyłem Instruktorski Kurs Kwalifikacyjny o specjalizacji taniec jazzowy. Mam dyplom, honorowany wszędzie. Rozpocząłem też studia na ówczesnej Akademii Podlaskiej. Jednocześnie w SOK-u prowadziłem zajęcia i sam trenowałem. Tak było od poniedziałku do piątku, w weekendy wyczerpujące zajęcia w Warszawie, mnóstwo wyjazdów, pokazów, mistrzostw. Momentami było naprawdę ciężko, nie brakowało chwil zwątpienia, ale teraz wspominam to bardzo dobrze. Dużo nowych znajomości, które procentowały i procentują. W tańcu trzeba
w siebie inwestować cały czas, być na bieżąco. Żeby uczyć innych, trzeba mieć podstawy i przede wszystkim wiedzę, nie tylko nieźle tańczyć.
- Zaczęło się od stanowiska instruktora w Fatum, a potem?
- Potem byłem instruktorem i choreografem w Studio Tańca „UDS” w Lublinie, następnie przeniosłem się do Warszawy, gdzie uczyłem w wielu różnych szkołach tańca. Pomiędzy tym był też zespół „RYTMIX”
z Konina. Dużo się działo.
- A wyjazdy zagraniczne?
- Kilka lat temu w wakacje pojechałem do USA, kolebki kultury hip-hop. Uczęszczałem tam codziennie na kilkugodzinne zajęcia. Ten pobyt był dla mnie bardzo ważny, wpłynął pozytywnie na rozwój umiejętności i zmienił nastawienie w kierunku tańca; to był zdecydowanie przełom. Od sierpnia 2011 roku do stycznia 2013 uczyłem się i pracowałem w szkołach tańca w Wielkiej Brytanii. Były też krótkie wyjazdy zawodowe np. do Czech, Słowacji, Niemiec, Słowenii, Finlandii czy Austrii.
- To wszystko kosztuje. Skąd fundusze?
- Wyjazdy finansowałem przede wszystkim z własnej kieszeni, traktując to jako inwestowanie w siebie. Pracując w kraju jako instruktor oszczędzałem, trochę pomogli rodzice, czasami pojawiali się drobni sponsorzy. Nie obyło się też bez kredytu. Czasami ciężko byłoby samemu sobie poradzić, ale ja mam taki charakter, że staram się działać sam, bo nie lubię być zależny od kogoś.
- Taniec jest twoim jedynym źródłem utrzymania, czasy mamy ciężkie, na tym rynku też jest pewnie duża konkurencja …
- To prawda, trzeba się bardzo starać. Jest bardzo duża konkurencja, a mój dyplom instruktora nie zawsze się przydaje, często szkoły tańca wolą instruktorów tańszych, bo bez kwalifikacji. Często ich praca powoduje wiele szkód, które my, wykwalifikowani instruktorzy, musimy naprawiać. Nie zawsze dobry tancerz jest tak samo dobrym trenerem i odwrotnie.
- Na stałe mieszkasz w Warszawie?
- Czy już na stałe, nie wiem. Wszystko może się zdarzyć, ale w Warszawie mam swoją ekipę, z którą występuję, w Warszawie uczę też tańczyć, mam przyjaciół. Jestem w stolicy dosyć mocno „zaczepiony”. Obecnie jestem tancerzem i choreografem w grupach UNDER oraz UNIQUE prowadzonych przez Justynę Lichacy.
- I tu jest dobry moment, żeby zapytać o sukcesy.
- Moim największym sukcesem jest to, że żyję z tego, co kocham. Mam to szczęście, że nie mówię – idę do pracy – tylko idę na trening, zajęcia. To daje mi ogromny komfort psychiczny. Były momenty, kiedy trzeba było zająć się czymś innym, ale taniec zawsze wracał. Miejsca na turniejach i mistrzostwach nie są dla mnie sukcesem, to były i są miłe chwile, które będę wspominał bardzo długo. Ale sukces buduję się przez lata, a ja ciągle jestem na tej drodze i póki co pokonuję kolejne szczeble, spełniam marzenia. Jak spełnię wszystkie, to będzie mój największy sukces.
- Z Sokołowa wyruszyłeś w wielki świat. Czy są osoby, o których możesz powiedzieć, że wiele im zawdzięczasz?
- Na pewno taką osobą jest założycielka formacji „Fatum”. W jakimś stopniu ukierunkowała mnie i do pewnego momentu pomagała. Jednak najważniejsza w życiu każdego tancerza jest samorealizacja i praca nad sobą. Poza tym na całym świecie są osoby, które mi pomagały. Obecnie taką osobą jest Justyna Lichacy, moja trenerka w Warszawie. Jest moją mentorką tanecznie i światopoglądowo, z odcięciem od tej całej komercji. Dla nas stylem życia jest taniec i to jest właśnie piękne. Tańczę nie dlatego, że to jest modne. Taniec to moje życie.
- Trwanie przy tańcu tyle lat potwierdza te słowa. A jakie jest środowisko tancerzy?
- Różne. Są ludzie zepsuci, ale są też życzliwi i otwarci. Tancerze są bardzo specyficzni, ale w większości przypadków to ludzie z pozytywną energią, artystyczne dusze. To taki typ ludzi, który ja lubię. Można zawsze z nimi porozmawiać, nie narzekają na życie, tylko biorą się z nim za bary.
- Myślę, że taniec i aktywne podejście do życia ze sobą się zazębiają. A twoje artystyczne i życiowe plany?
- Plany? Tańczyć jak najdłużej i mieć z tego jak najwięcej radości. Planów szczegółowych nie określam, wyzwania pojawiają się cały czas. A ja staram się je realizować. Zajmuję się wieloma rzeczami, nie tylko tańcem i żyję chwilą. Mój plan na życie to być po prostu szczęśliwym człowiekiem i tym szczęściem zarażać innych.
- Życzę więc dalszego czerpania radości z tańca i dziękuję za rozmowę.
ROZMAWIAŁA JADWIGA OSTROMECKA
« wróć | komentarze [0]
Dodaj komentarz
Komentarze do tego wpisu
Nie utworzono jeszcze komentarzy dla tego wpisu