29
2022
2012-11-16

Znani? Nieznani? - Stąd / wywiad z Dawidem Lipińskim


- Jak to się stało, że znalazłeś się na placówce misyjnej w tak dalekim i egzotycznym kraju?
- Zacząłem o tym myśleć jeszcze w szkole salezjańskiej. Byłem w pierwszej klasie liceum, gdy do Sokołowa przyjechali misjonarz z dalekiej Mongolii i wolontariuszka Iza. Opowiadali o misjach.  Wtedy dowiedziałem się, że na placówkę misyjną może wyjechać również osoba świecka. Pomyślałem sobie, że fajnie byłoby pojechać, ale byłem jeszcze za młody na wyjazd, więc na jakiś czas porzuciłem myśl. Minęły trzy lata. Byłem w klasie maturalnej, gdy przyjechał ks. Gajowy. Był u nas w szkole, opowiadał o pracy na misjach w Libanie i wtedy pomysł ewentualnego wyjazdu powrócił. Dowiedziałem się, że pierwszym krokiem do wyjazdu na misje są spotkania w ośrodku misyjnym.
- Rozpocząłeś studia w Warszawie i…
- Zacząłem chodzić na comiesięczne spotkania weekendowe w Salezjańskim Ośrodku Misyjnym
w Warszawie. Tam zapraszani goście opowiadają o misjach, przygotowują wolontariuszy także od strony duchowej. Między innymi był znany w Sokołowie ks. Rafał Wroniecki, z Turynu przyjechał Generał Salezjanów – ks. Pascual Chaves. Przez rok wiele dowiedziałem się o misjach.
- Ile osób uczestniczyło w tych spotkaniach, a ile zdecydowało się na wyjazd?
- Przychodziło ok. 60 osób, na krótki wyjazd zdecydowały się chyba 22, a 14 na dłuższy - roczny, oczywiście na różne kontynenty.
- Ty trafiłeś do Zambii…
- Tak. Razem z moja koleżanką Pauliną na początku sierpnia przez Amsterdamu polecieliśmy do Lusaki.
- Kto opłacił podróż?
- DL. Każdy wolontariusz musi sam zapłacić za bilet. Pozwala to oczyścić motywację takiego wyjazdu, gdyż bilet do Afryki kosztuje nawet 5 tys. złotych, a do Ameryki Południowej jeszcze więcej.
- Jak wyglądało pierwsze spotkanie z Czarnym Lądem?
- Wylądowałem w Lusace, stolicy Zambii i tu zaskoczenie. Trafiłem na porę chłodną. Był późny wieczór – ubrany w ciepły polar poczułem zimno. Kurtka została w domu... Pierwsze kilka dni spędziłem w City of Hope – prowadzonym przez siostry salezjanki ośrodku dla dziewczynek objętych adopcją na odległość. Wtedy nieco zwiedziłem Zambię. Zobaczyłem wodospady Wiktorii na rzece Zambezi, prawie dwukilometrowe, najszersze na świecie. Widok niezapomniany. Wędrowałem też po Lusace – mieście pełnym kontrastów. Poznałem wstępnie afrykańską rzeczywistość, a po kilku dniach byłem już w Chingoli.
- Jak tam dotarłeś?
- Pojechaliśmy samochodem z ks. Sławomirem Bartodziejem, misjonarzem, który przywiózł prenowicjuszy do nowicjatu w Lusace, a wracając zabrał nas. Jechaliśmy około 500 kilometrów. Chingola to miasto położone w tzw. pasie miedziowym, przy granicy z Kongo. W Chinoli znajduje się również centrum formacyjne dla prenowicjuszy z Zambii i Malawi.
- Ile osób z Europy pracowało w Chingoli razem z tobą?
- Oprócz mnie I Pauliny było także małżeństwo z Polski oraz ks. Sławek
– dyrektor. Reszta wspólnoty to dwaj klerycy z Zambii i jeden z Malawi. Już po moim powrocie do Polski pracę w Chingoli rozpoczął salezjanin, Zambijczyk o nazwisku Bosco.
- Na czym polegała twoja praca?
- Opiekowałem się dziećmi przychodzącymi do Don Bosco Center. W Chingoli salezjanie prowadzą trzy główne dzieła: dwuletnią szkołę techniczno-zawodową o różnych specjalnościach, sobotnią „Szkołę Michała Magone”, do której ponad 200 dzieci przychodzi, by uczyć się, bawić
i zjeść obiad oraz oratorium, gromadzące dziennie od stu do trzystu młodych ludzi z miasta i okolic.
W oratorium byłem odpowiedzialny za sekcję piłki nożnej, pomagałem też innym. Oratorium jest bardzo dobrze zorganizowane.  Dzieci należą do różnych klubów - piłki nożnej, koszykówki, badmintona, karate, bilarda, orkiestry. Każda sekcja ma swojego opiekuna - animatora, czuwającego nad wszystkim, wydającego sprzęty i instrumenty. Oratorianie przychodzą nie tylko z miasta, ale nawet z odległych wiosek. Są na misji do wieczora, potem wracają do domu. Przed południem, zanim przyszły dzieci, wykonywałem inne prace, na przykład malowałem dach nad oratorium.
- Na jakim poziomie materialnym żyją dzieci przychodzące do oratorium?
- DL Na bardzo zróżnicowanym. Niektórzy przynoszą pieniądze, aby  kupić sobie lizaka albo picie w oratoryjnym sklepiku. Inni byle jak ubrani, głodni. Pamiętam taką sytuację. Jadłem bułkę, bo nie miałem czasu zjeść normalnego obiadu. Nie zjadłem i bułki - oddałem małemu chłopcu, który błagalnym wzrokiem patrzył na mnie. Był strasznie głodny. Wszystkie dzieci są jednak uśmiechnięte. Swoją radością potrafią zarazić innych.
- Czy w Chingoli też zetknąłeś się z tzw. adopcją na odległość?
- DL. Tak. Duża, może 100–osobowa grupa dzieci pochodzących z najbiedniejszych rodzin ma w Chingoli zapewnioną szkołę i sobotnie zajęcia z dożywianiem. To jest tzw. „Szkoła Michała Magone”. Niestety, nie wszyscy mogą się uczyć, bo nauka w Zambii jest płatna.
- A inne salezjańskie placówki w Zambii?
- DL. Bardzo duża placówka mieści się w Lufubu. Tam salezjanie prowadzą szkołę rolniczą, kształcą młodych ludzi, aby byli oni w stanie wyżywić rodziny uprawiając ziemię i hodując zwierzęta. Jest to szkoła z internatem. Powstają tam ciągle nowe projekty.  Misjonarze nie tylko niosą Ewangelię, ale bardzo przyczyniają się do rozwoju kraju i poprawy warunków życia. Ludziom dają wędkę a nie rybę. Wspomniałem już City of Hope w Lusace. Inna placówka to chociażby Kabwe, gdzie pracuje sokołowianin – ks. Andrzej Zdzieborski
i City of Hope w Lusace.
Ciąg dalszy w następnym numerze Wieści

Rozmawiała Jadwiga Ostromecka

« wróć | komentarze [0]

Dodaj komentarz

Komentarz zostanie dodany po akceptacji przez administratora serwisu






Odśwież kod



Komentarze do tego wpisu

Nie utworzono jeszcze komentarzy dla tego wpisu

Strona 1/1






Dane kontaktowe