2014-04-12
Znani? Nieznani? - Stąd
Ksiądz Jan Bujalski to słynny sokołowski spowiednik – salezjanin. Nie wszyscy jednak wiedzą, że pochodzi z ziemi sokołowskiej. Zanim po latach tu powrócił, między innymi był misjonarzem w Kongo i Meksyku. O swoim ciekawym życiu opowie naszym czytelnikom.
- Zacznijmy od wspomnień z dzieciństwa i młodości.
- Oparłbym się tutaj na takim wierszu: „Myślą wracam kędy domek stary/ By odpoczął duch/
Mały biały domek w mej pamięci tkwi/ Mały biały domek, co dzień mi się śni”. To zostało na pewno. Na pewno ten domek, ta młodość zostawiła bardzo głębokie ślady. Gdy wspominam młode lata, pamiętam to, co z jednej strony cieszy, a z drugiej rani. Tam była taka sielska atmosfera, cicha spokojna wieś, nikt nie zmykał domu na klucz, nawet w czasie okupacji. Z podwórka też nic nie ginęło. Ta świętość cudzej własności, uczciwość, wyczulenie się na krzywdę innych, to wszystko na pewno zaowocowało w sercu moim i innych ludzi tego czasu. To wynosiło się z domu. Urodziłem się w 1928 roku w Czaplach parafia Skrzeszew. Było nas w domu pięciu braci. Rodzice stamtąd przenieśli się do Bujał. Szkołę czteroklasową ukończyłem tam i jako jedyny z rocznika podjąłem naukę w Niecieczy, w szkole sześcioklasowej. Chodziłem 3 km pieszo, a jesienią i zimą tato dał mi konia i jeździłem wierzchem.
- Wczesna młodość księdza przypadła na czasy wojny i okupacji niemieckiej?
- Tak. Żeby uchronić się przed wywózką na roboty do Niemiec, uczyłem się zawodu. Zamieszkałem u rodziny w Kosowie Lackim i tam uczyłem się na ślusarza. Po zakończeniu wojny, w 1945 roku, podjąłem naukę w gimnazjum salezjańskim. Wtedy to była szkoła semestralna – dwie klasy w ciągu roku. Zaczynało nas ok. 60 osób, skończyło 12 czy 15. Szczególnie dziewcząt dużo się wycofało.
- Czy tutaj, w salezjańskim gimnazjum, narodziło się powołanie do kapłaństwa?
- Powołanie moje miało swoje źródło w rodzinie. Tato miał sześcioro rodzeństwa. Najstarszy brat mojego taty był księdzem w diecezji siedleckiej. Wielki patriota, w czasie okupacji działał w podziemiu, po wojnie też musiał się ukrywać. Jest pochowany na cmentarzu w Niwiskach. Najmłodszy brat taty też został księdzem – salezjaninem. Przysyłali oni do domu różne materiały formacyjne, między innymi pismo „Pokłosie salezjańskie”. W domu było nas pięciu braci. Mój młodszy brat, Mieczysław, też został księdzem (zginął tragicznie w 1963 roku, w piątym roku kapłaństwa). Oczywiście gimnazjum też miało wpływ. Dyrektorem był wtedy Nikodem Księżopolski, a ze strony salezjanów ks. Józef Strus, który w umiejętny sposób wzbudził powołanie w niejednym uczniu.
W 1947 rozpocząłem drogę do kapłaństwa, wstępując po tzw. małej maturze do nowicjatu w Czerwińsku. Rok w tamtejszym seminarium, potem praktyka pedagogiczna w Domu Dziecka w Jaciążku, następnie filozofia w Kutnie - Woźniakowie, dalsza asystencja, czyli trzyletnia praktyka pedagogiczna i studia teologiczne w Krakowie. To był ostatni rocznik, kiedy mieliśmy tam teologię salezjańską wspólnie z całej Polski. Studia odbywały się w Oświęcimiu, w jednym skrzydle potężnego budynku mieszczącego nasz zakład wychowawczy. Ratowaliśmy W ten sposób ratowaliśmy nasz Dom oraz gimnazjum i technikum, czyli jedyną szkołę salezjańską funkcjonującą przez cały okres PRL.
- To chyba wyjątek? Sokołowskie gimnazjum salezjańskie zlikwidowano w 1948 roku roku. A jak było z pozostałymi placówkami?
- Początkowo placówki oświatowe prowadzone przez salezjanów przetrwały. I tak do 1948 r. salezjanie prowadzili 22 szkoły, w tym zawodowe, ogólnokształcące i cztery niższe seminaria duchowne, ponadto 23 internaty, 16 domów dziecka, dwie bursy, 22 oratoria. Tuż po wojnie ta wychowawczo-oświatowa działalność cieszyła się ogromnym uznaniem społecznym i początkowo poparciem władz szkolnych i politycznych. Niestety, wszystkie szkoły prowadzone przez salezjanów upaństwowiono lub zlikwidowano w latach pięćdziesiątych, najpóźniej na początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Wyjątek stanowiła właśnie salezjańska placówka w Oświęcimiu.
- Wróćmy do losów księdza. Po studiach w Krakowie świecenia?
- Tak. W 1957 roku otrzymałem święcenia, po czym rozpocząłem pracę duszpasterską – najpierw rok w Różanymstoku, a potem 6 lat w Pile. Byłem katechetą ok. tysiąca młodzieży szkół średnich – technikum ekonomicznego, gastronomicznego i liceum pedagogicznego. Z wieloma moimi uczniami mam kontakt do dzisiaj. Dwa lata temu zaproszono mnie na spotkanie absolwentów - oni 50 lat po maturze, ja ich katecheta. Trudno im było uwierzyć, że to się dzieje naprawdę.
Wracając zaś do mojego kapłańskiego posługiwania, to z Piły zostałem skierowany do Ostródy, gdzie byłem wikariuszem parafialnym, następnie zostałem proboszczem w Główczycach koło Słupska. Później skierowano mnie do Łodzi na administratora – ekonoma naszego dużego zakładu – parafii.
- Wędrował więc ksiądz po całej Polsce?
- Wtedy były dwie prowincje salezjańskie, czyli inspektorie – warszawska i krakowska. Każda obejmowała połowę kraju. W 1979 r. powstały dwie nowe inspektorie – we Wrocławiu i Pile.
- Kilkanaście lat swej posługi spędził ksiądz poza Polską. Czy misje były dziełem przypadku?
- Trochę tak, chociaż w nowicjacie należałem do kółka misyjnego i ziarno wtedy rzucone - kiełkowało. Po czterech latach w Łodzi otrzymałem od naszego inspektora skierowanie do nowo powstającej parafii koło Szczecina. W międzyczasie dowiedziałem się od niego, że u francuskich salezjanów Polacy pracujący w Kongo dopominają się o swojego kapelana. Zgłosiłem się i wysłano mnie do Paryża na kurs języka francuskiego. Po 3 miesiącach intensywnej nauki w połowie 1974 wyjechałem do Ponte-Noire, wielkiego miasta portowego nad Atlantykiem w Kongo i tam spędziłem 4 lata. Pracowałem wśród Polonii i wśród miejscowych. Później, po czterech latach „przerzucili” mnie do Zairu (obecnie Demokratyczna Republika Konga.
Jak wyglądała praca na misji w tych niestabilnych politycznie krajach?
- Tam pracowało mi się bardzo pięknie. W Kongo większość mieszkańców to katolicy, jest trochę protestantów, są też różne lokalne wierzenia, ruchy para religijne.
Były tam różne spotkania ekumeniczne. Afrykańczycy są głęboko religijni. Jednak duży wpływ miała na mieszkańców Konga ideologia komunistyczna. Kongijczycy wszystko ze sobą wiązali, na przykład na manifestacje państwowe czy polityczne oraz wstąpienie do kościoła, aby pomodlić się itp. Poza tym bardzo ważne wtedy (i obecnie) były wpływy rodowe. To ród decydował o losach członków społeczności, często decyzje te pozostawały w sprzeczności z nakazami wyznawanej religii chrześcijańskiej. Było to utrudnieniem dla naszej pracy kapłańskiej. W Kongo zdarzało się, że mężczyźni mieli nawet po 12 żon. Kiedyś byłem w domu mojej uczennicy: wokół kilka chatek, ona tłumaczyła mi, że w każdej mieszka jej mama. Oni wszyscy trzymają się razem. Jeśli któraś żona sprzeniewierzy się - konsekwencje mogą być tragiczne. Pamiętam, kiedyś jeden z mężczyzn zarąbał swoja żonę siekierą, bo go zdradziła.
- To są osoby ochrzczone. Jak to pogodzić?
- Zgodnie z zasadą „cuius regio, eius religio”, czyli „Czyja władza, tego religia”. Podobnie było u nas w czasach komunizmu.. Mimo że w Kongo panował reżim komunistyczny, mogłem tam drukować, prowadzić działalność duszpasterską. Po pracy w Kongo przebywałem w salezjańskiej misji francusko- belgijskiej. Później dojechali dwóch misjonarzy z Polski – ks. Bielawski i ks. Mikulewicz. (Obydwaj już nie żyją.) W Afryce cały czas było niespokojnie. Po rewolucyjnym przewrocie, w wyniku którego do władzy doszedł Mobutu Sese Seko, który dzierżył władzę absolutną. Przez sześć lat mojej pracy nie spotkała mnie żadna większa przykrość, raz tylko miałem pistolet przyłożony do głowy. Był to napad rabunkowy, nie z jakichś innych przyczyn. Po tym przewrocie rewolucyjnym władze odebrały nam szkoły, ale nadal mieliśmy nad tymi placówkami pieczę: władze państwowe wynagradzały nauczycieli, ale finanse szły przez misje.
To było na początku miesiąca, część pieniędzy już wypłaciliśmy, część jeszcze była. Pewnego razu, gdy przełożony wyjechał do Belgii, a ja byłem jego głównym zastępcą, wpadło trzech bandytów w kominiarkach. Nie zabrali wszystkiego tylko trochę cenniejszych rzeczy, kolegę – starszego księdza z Belgii związali, gdy próbował z nimi rozmawiać, uderzyli, przewrócili, zaczęli kopać. Po ich odejściu udało nam się oswobodzić. Do najbliższej misji było 120 kilometrów. Mieliśmy małą radiostację, którą chcieli zniszczyć, ale przekonałem, żeby tego nie robili. W czasie podobnego napadu w innej misji doszło do strzelaniny, misjonarze byli ranni, zostali kalekami.
W Afryce trzykrotnie chorowałem na malarię oraz na zapalenie splotu barkowego, które obezwładniło mi prawą rękę. Wówczas wróciłem do Polski na rekonwalescencję.
- Jednak długo ksiądz w Polsce nie zagrzał miejsca?
- „Wyprostowali” mi tą rękę, pobyłem dwa lata w Kutnie, a potem zostałem proboszczem w Głoskowie koło Warszawy. Szukano kogoś, kto by pojechał do Meksyku. Zgłosiłem się i tam, w stolicy kraju byłem 4 lata, od 1981 do 1984 roku. Pojechałem od razu, bez przygotowania językowego i na miejscu uczyłem się hiszpańskiego, co nie było trudne. Tam też częściowo pracowałem wśród Polonii.
- W Polsce była wtedy noc stanu wojennego. A jak wyglądała sytuacja polityczna w Meksyku?
- Meksyk w ogóle nie jest państwem spokojnym. W latach 80-tych był tam olbrzymi kryzys, wysoka inflacja i ogromne zadłużenie zagraniczne. Panoszyły się kartele narkotykowe. Bezpiecznie nie było nawet w stolicy. Często zdarzało się, że uzbrojeni ludzie zatrzymywali busa z pasażerami, wchodzili, zabierali pasażerom cenne rzeczy i wychodzili. Nikt nie pisnął. Bezprawie było na porządku dziennym. Mnie na szczęście nie spotkała żadna „przykrość”.
- A położenie Kościoła? W ubiegłym roku na ekrany polskich kin wszedł głośny meksykański film „Cristiada”, oparty na historycznych okolicznościach powszechnego powstania, które wybuchło w Meksyku w 1924 roku w obronie wolności religijnej. Przez ponad siedemdziesiąt lat antyklerykalnych rządów był to temat tabu w Meksyku, a współcześnie też chyba budzi wiele kontrowersji?
- To prawda. Dopiero na początku lat 90-tych ubiegłego wieku zniesiono w konstytucji Meksyku restrykcyjne zapisy wobec duchownych: Kościół uzyskał osobowość prawną, a księża otrzymali czynne prawa wyborcze oraz prawo do noszenia stroju duchownego. Nawiązano też stosunki dyplomatyczne między Meksykiem a Stolicą Apostolską. Wcześniej papież, gdy tam przyjeżdżał, był prywatną osobą, a nie przywódcą religijnym.
- A wcześniej było zupełnie tragicznie. To ciekawa historia.
- W 1923 roku prezydentem Meksyku został wróg Kościoła, antyklerykał Calles (czyt., cajjes) z Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej (partia ta rządziła metodami autorytarnymi praktycznie aż do wyborów prezydenckich w 2000 roku). Nastąpił otwarty konflikt. Walka z Kościołem przypominała metody stosowane przez bolszewików w Związku Radzieckim. Konfiskowano mienie kościelne, profanowano świątynie. Duchowieństwo zostało zaliczone do obywateli drugiej kategorii, walczono z symbolami religijnymi, na przykład karano za używanie dzwonu kościelnego, nauczanie dzieci modlitwy. W 1924 r. doszło do zbrojnego powstania cristeros w obronie wiary, które przerodziło się w okrutną wojnę domową. Wtedy wielu chrześcijan zginęło zabitych w okrutny sposób. Okres brutalnych prześladowań katolików zakończył się dopiero w 1936 roku, po odsunięciu od władzy Callesa.
W czasie mojego tam pobytu był paskudny reżim, ale funkcjonowały nasze seminaria, zakłady wychowawcze. Tam około 89% społeczeństwa uważa się za katolików. Cztery lata pracy w Meksyku wspominam bardzo dobrze. Jako Kościół nie mieliśmy praw, ale jako duchownych szanowano nas bardzo. Był też szacunek dla wiary, kapłanów, dużo spowiedzi, aktywna młodzież, liczne uczestnictwo we Mszach Świętych. To wszystko było budujące dla nas. Dodam jeszcze, że byłem takim pośrednikiem miedzy konsulatem a tamtejszą Polonią. Przypominam, że wtedy w Polsce był stan wojenny i tamtejsi Polacy organizowali manifestacje poparcia. Raz w miesiącu jeździłem do Polaków do Puebli odprawiać Mszę Św. Po 25 latach pojechałem z ks. Dariuszem Matuszyńskim do Meksyku w odwiedziny. Przyjęto nas z bardzo serdecznie, wielu parafian mnie pamiętało.
Mój pobyt na misjach wspominam bardzo pozytywnie. Było to spotkanie z różnymi możliwościami kultury, innymi ludźmi, zwyczajami, nauczyłem się języków. Zostało wiele wspomnień z tej pracy duszpasterskiej.
- Wiem, że ksiądz wybierał się jeszcze do Brazylii?
- Jakiś czas po powrocie do Polski miałem propozycję wyjazdu do Brazylii, do Recife, ale w międzyczasie podjąłem się już nauczania religii w Kwidzyniu i ostatecznie pozostałem w kraju. Następna placówka mojej pracy to Kaczory koło Ostródy, gdzie zostałem kierownikiem Ośrodka Młodzieżowego nad jeziorem. Przejąłem ten ośrodek, ale po spaleniu. Włożyliśmy tam dużo pracy, zbudowaliśmy kaplicę i inne budynki. To była praca trochę jak na misjach. Tam byłem 16 lat. W czasie ferii i wakacji rokrocznie w ośrodku przebywało dużo grup młodzieżowych. I tak dotarłem do pięćdziesięciu lat kapłaństwa. Czułem się już trochę zmęczony i zrezygnowałem z ośrodka, ale jeszcze na prośbę biskupa olsztyńskiego pojechałem na rok do parafii diecezjalnej w Biskupcu. Następnie pięć lat temu wróciłem „kędy domek stary”, czyli na Podlasie, do parafii św. Jana Bosco w Sokołowie Podlaskim. „Zbrodniarz wraca na miejsce zbrodni”, jak mówi przysłowie.
- Słynie ksiądz z poczucia humoru i pogody ducha, więc i w naszej rozmowie nie mogło zabraknąć żartu.
- Lubię to miejsce, lubię ludzi, bo przecież powołaniem do kapłaństwa i celem misji księdza jest miłość do Boga i bliźniego. Z początku drażniło mnie wiele, bo, mimo że ma się tu „korzenie”, to umocnienie tych korzeni i nadbudowa przez czas i różne miejsca wyostrza spojrzenie na różne niedociągnięcia. W tym sokołowskim środowisku parafii salezjańskiej jest dla mnie budująca stabilność polityczna i religijna ludzi, chociaż „nowinki” robią swoje i tutaj. Jednak czuję, że tutaj są właściwe fundamenty, chociaż różne czynniki je podważają. Co mnie raziło na początku - teraz już mniej – to jakaś drobiazgowa zachłanność na sławę, zabieganie o swoje „ja”. To jest straszna rzecz, taka zawziętość. Z jednej strony jest otwartość, a z drugiej brak umiejętności prawdziwego przebaczenia. Trochę już się do tego przyzwyczaiłem, co nie znaczy, że akceptuję. Nadal mnie to razi jako księdza i jako człowieka. Wiele widziałem, wiele przeżyłem i mam inne spojrzenie. Jednak mój optymizm pomaga mi w przezwyciężaniu takich uprzedzeń. „Przestałem się wadzić z Bogiem”, jak to ładnie ujął nasz wielki poeta Jan Kasprowicz: Przestałem się wadzić z Bogiem/ Serdeczne to były zwady/ Zrodziła je ludzka nędza/ Na którą nie ma już rady.
Odsunąłem się od podejmowania decyzji, niektóre rzeczy troszkę mnie niepokoją, ale każdy człowiek ma swoje spojrzenie i po swojemu układa życie. Podoba mi się tutaj praca, potrafię w niedzielę być 7, 8 godzin w kościele w konfesjonale. Darmo chleba nie jem, jak powiedział ks. dyrektor.
- Co ksiądz uważa za swój największy sukces i powód do satysfakcji?
- Z perspektywy lat jestem zadowolony ze swego kapłaństwa. Największą satysfakcję miałem i mam z kontaktu z młodzieżą. Wspominam tutaj szczególnie 6 lat katechizacji w Pile. Kocham młodzież. Jeszcze raz wracam pamięcią do spotkań absolwenckich moich wychowanków. To są niezapomniane chwile. Tyle lat minęło, a oni pamiętają, żeby każdorazowo zapraszać swojego katechetę.
- I pewnie również dzięki temu ksiądz jest ciągle młody?
- Mam dopiero 36 lat… po pięćdziesiątce!
- Co powiedziałby ksiądz czytelnikom Wieści Sokołowskich?
- Ażeby budowali swoje życie na fundamentach wyniesionych z domów rodzinnych i podlaskich tradycji.
- Dziękuję za rozmowę i życzę księdzu zdrowia, żeby służbą w konfesjonale mógł ksiądz jak najdłużej pomagał wiernym budować życie również i na tych fundamentach.
Rozmawiała Jadwiga Ostromecka
« wróć | komentarze [2]