2014-07-07
Znani? Nieznani? - Stąd
Wywiad z ks. Janem Ślepowrońskim
- Niedawno Zespół Szkól nr 1 im. K.K. Baczyńskiego w Sokołowie świętował Jubileusz 50-lecia istnienia. To dobra okazja do przedstawienia absolwentów tej szkoły, do których ksiądz należy. Poza tym, od wielu lat ksiądz przebywa na Ukrainie, a o tym kraju od kilku miesięcy jest głośno. Zanim jednak porozmawiamy o teraźniejszości, wróćmy do początków drogi do kapłaństwa?
- Decyzję o pójściu do siedleckiego seminarium duchownego podjąłem po maturze. Rzeczywiście w latach 1974-1978 uczyłem się w obecnym Zespole Szkół nr 1 im. K.K. Baczyńskiego w Sokołowie. Jeśli zaś chodzi o powołanie, to pierwsza jego oznaka pojawiła się już w wieku 7 lat. Bardzo chciałem być ministrantem. Pamiętam, mama zaprowadziła mnie do zakrystii kościoła w Skrzeszewie, akurat były imieniny ówczesnego proboszcza ks. Stanisława Rychlika. Ministranci składali mu życzenia, ja tam gdzieś stałem na końcu. Ks. proboszcz powiedział: „Będę się cieszył, jak ktoś z was zajmie moje miejsce”. Spojrzał po wszystkich i zatrzymał wzrok na mnie. I to jego spojrzenie zapamiętałem bardzo dobrze. W tamtym momencie byłem pewny, że zostanę księdzem. Potem przyszły zainteresowania techniczne i powołanie gdzieś odeszło. Pamiętam, kiedy jeszcze byłem ministrantem, to słyszałem, jak kobiety z moimi ciociami mówiły mi, że będę dobrym księdzem, ja wtedy złościłem się, uważałem, że absolutnie nie i szorstko odpowiadałem: „Żeby być księdzem, trzeba mieć powołanie.” Taki okres buntu dorastającego chłopca. Na kilka lat porzuciłem nawet służenie przy ołtarzu, chociaż od Kościoła nigdy nie odszedłem; zapewne dzięki głębokiej wierze moich rodziców. U nas w domu było nie do pomyślenia, żeby w niedzielę i święto ktoś nie poszedł do kościoła albo nie pomodlił się każdego dnia rano i wieczorem.
Chyba gdzieś w VII klasie, podczas spowiedzi u następnego już proboszcza skrzeszewskiego ś.p. ks. Edmunda Sadowskiego, usłyszałem zaskakujące pytanie: „Ty chyba kochasz Pana Jezusa? Mógłbyś dalej służyć do Mszy św.” Zrobiło mi się wstyd, że porzuciłem służbę tylko na przekór ciotkom... I tak znowu zostałem ministrantem, nie przejmując się już tym, co o mnie mówią. Następnie ks. proboszcz wysłał mnie na dekanalny kurs lektorski do Sokołowa, świetnie prowadzony przez ks. Stanisława Falkowskiego. Było to kolejne mocne doświadczenie Kościoła. Poznałem tu Pismo św., kolegów, późniejszych księży: Włodzimierza Tendorfa, Marka Kukiela, Zbigniewa Grzymałę, Józefa Sobotkę.
O kapłaństwie jednak nie myślałem, przeważały zainteresowania elektro-techniczne. Startowałem do technikum elektrycznego w Siedlcach – nie dostałem się, przenieśli do LZ mechanik obróbki skrawaniem. Zrezygnowany przeniosłem się po miesiącu do takiego samego liceum do Sokołowa, myśląc sobie: „Może i lepiej, że się nie dostałem, zdam maturę i pójdę na politechnikę.” Zainteresowania, tym razem radiotechniczne, zacząłem rozwijać w Klubie Krótkofalowców przy SOK.
Ciężko było, o 7 rano wyjeżdżałem z domu, często wracałem ostatnim autobusem o 20 wieczorem. Zaangażowałem się w ruch Światło-Życie przy kościele Księży Salezjanów, gdzie chodziliśmy na katechezę, naukę gry na gitarze. Rekolekcje oazowe, udział w pielgrzymkach warszawskich na Jasną Górę, wyjazdy na wycieczki z salezjanami i rekolekcje powołaniowe - był sprzyjający klimat i myślę, że dlatego wracała myśl o powołaniu. Jeszcze w 1978 roku wybrałem się na kolejną Pieszą Pielgrzymkę Warszawską na Jasną Górę. Była to pielgrzymka o potwierdzenie powołania.
- Czy istotny był wpływ rodziny?
- Tak. Rodzice byli osobami bardzo religijnymi. Jak już wspomniałem, nie zdarzyło się, żeby opuścili niedzielną Mszę Świętą, niezależnie od pogody. Wtedy jeszcze w Czaplach nie było kaplicy, więc 6 kilometrów do Skrzeszewa jeździło się rowerem, saniami, wozem konnym, często na piechotę. Wyniosłem religijność z rodziny – normą była u nas codzienna wspólna modlitwa wieczorna, śpiewanie kolęd, pieśni wielkopostne, codzienne odmawianie różańca. Ta religijność była też widoczna w postawach moich rodziców. Mama, oprócz bajek, często opowiadała nam dzieciom historie biblijne, opowiadała o życiu świętych i bohaterskich czynach wielkich Polaków, o pracy misjonarzy. Ojciec był bardzo prawy, uczynny, miał odwagę stanąć w obronie prawdy, tym mi bardzo imponował. Po wspólnych wieczornych modlitwach, kiedy my dzieci szliśmy spać, ojciec swoim zwyczajem siadał przy piecu z różańcem w ręku. Kiedy mówiliśmy mu, że przecież przed chwilą razem odmówiliśmy różaniec, uśmiechał się tylko. Dopiero po moich święceniach przyznał mi się, że codziennie odmawiał różaniec o moje powołanie. Jestem mu za to bardzo wdzięczny.
- W latach siedemdziesiątych i wcześniej powszechny był pobór kleryków do wojska i to o zaostrzonym rygorze. Czy formacja kapłańska w seminarium przebiegła bez tej przeszkody?
- Niestety nie. Byłem w wojsku półtora roku, w tej samej jednostce kleryckiej w Bartoszycach, w której wcześniej przebywał bł. ks. Jerzy Popiełuszko, Wojsko raczej utwierdziło powołanie, tylko jeden kleryk z mojego rocznika zrezygnował, ale na współpracę z komuną nie poszedł. Agitowano nas na różne sposoby: kijem i marchewką. Oferowali przyjęcie na dowolne studia i różne korzyści materialne, a gdy to nie pomogło, zaczynało się znęcanie, takie typowe dla młodego wojska...
- Jakie były kolejne etapy kapłańskiej drogi?
- Po święceniach trzy lata wikariatu w Komarówce Podlaskiej, potem 3 lata w parafii św. Stanisława w Siedlcach, w międzyczasie studia duchowości w Instytucie Życia Wewnętrznego w Warszawie w Papieskiej Akademii Teologicznej. No i potem Ukraina.
- Jak to się zaczęło?
- Na Ukrainę pierwszy raz pojechałem w 1990 roku ze ś. p. ks. Janem Cepem i ks. Stanisławem Chodźko, na zaproszenie ks. Władysława Wangsa, proboszcza w Gródku Podolskim. Ks. prof. Zbigniew Tonkiel, mój kierownik duchowy, podsunął mi tę myśl. Mówił: „Pojechałbyś, zobaczył, co tam się dzieje, otwierają kościoły, jest „pierestrojka”. Taki wyjazd wydawał mi się ciekawą przygodą, a ja lubię takie wyzwania. Pojechaliśmy tuż przed Niedzielą Palmową, byliśmy 2 tygodnie. Wtedy istniał jeszcze ZSRR, jechaliśmy incognito, na oficjalne zaproszenie niby dalekiej rodziny, musieliśmy nauczyć się koligacji. Dla mnie ten wyjazd to było ogromne przeżycie, tłumy ludzi do spowiedzi, kościoły na pół rozwalone, niektóre odzyskiwane i remontowane, babcie pracujące jak murarze, ludzie dorośli pierwszy raz przychodzący do spowiedzi, która była jednocześnie katechezą.
- Czy już wtedy podjął ksiądz decyzję o dłuższym wyjeździe na Ukrainie?
- Właściwie tak. Księży było tam bardzo mało. Ks. Wanags już wtedy kilkanaście kościołów odzyskał i podniósł z ruin. Jeździliśmy z posługa kapłańską od kościoła do kościoła. Od rana do wieczora spowiedź, odprawianie Mszy Świętych, rozmowy, katechezy itd. W czasie tego dwutygodniowego pobytu na Podolu zrodziła się we mnie myśl, że w Polsce tylu jest księży, a tam rzeczywiście jest potrzeba. Poza tym ks. Wanags wprost się do mnie zwrócił z taka propozycją. Było to w czasie poświęcenia jednego ze świeżo odzyskanych kościołów. Obecnych było wielu księży z Polski i kilku miejscowych. Po uroczystości, w czasie obiadu ks. Wanags przemawiając, nagle wskazał na mnie i powiedział uroczystym tonem: „Ty byś tu został!”. Pół żartem, pół serio odpowiedziałem: „Czemu nie? Jeśli tylko biskup się zgodzi.” Po powrocie do Polski to wydarzenie dręczyło moje sumienie... aż do pewnego rozmyślania nad tekstem Ewangelii: „Jezus opuścił Nazaret i udał się za Jordan... do Galilei pogan... Naród kroczący w ciemnościach ujrzał światłość wielką...” i od razu myśl: Trzeba opuścić Siedlce i udać za Bug, gdzie naród kroczący w ciemnościach bezbożnego komunizmu ujrzał Światłość Wielką... trzeba tam iść i podtrzymać tę Światłość, zanieść to Światło tym, którzy Go jeszcze nie znają... Poszedłem do biskupa prosić o wyjazd – odmówił. W porządku - pomyślałem, znaczy, nie trzeba tam jechać, uspokoiłem się. Zgodził się za rok, kiedy akurat zostały odnowione struktury Kościoła na Ukrainie i reaktywowano diecezje. Biskupem diecezji kamieniecko-podolskiej został, ks. Jan Olszański, wieloletni duszpasterz w Gródku Podolskim, bardzo zasłużony dla Kościoła Katolickiego na Ukrainie. Wielokrotnie był zatrzymywany i karany przez agentów najpierw NKWD a potem KGB.
- Pamiętam ze swojego pobytu w Kamieńcu Podolskim, że bp. Jan Olszański pochowany jest w miejscowej katedrze. O jego zasługach wiele mówił przewodnik. Jan Paweł II nazwał bp. Olszańskiego „wielkim apostołem na ziemiach Ukrainy”. Wróćmy jednak do roku 1991.
- Biskup Olszański jeszcze jako ksiądz w 1990 roku był obecny na tej uroczystości poświecenia odzyskanego kościoła na Podolu. Zapamiętał moją zgodę i po swojej nominacji od razu napisał do bp. Mazura. Prosił o księży, poinformował, że jest jeden, który chce wyjechać i takim sposobem wpadłem jak śliwka w kompot. Już nie było jak się wymawiać. Tak więc wyjechałem w 1991 roku. Było to po wizycie Jana Pawła II. Wtedy biskup Olszański był w szpitalu po zawale i operacji. Pytam się, gdzie będę pracował. On na to: „Ooo, księże tyle parafii czeka”. Wyliczył kilkanaście miejsc. Ostatecznie wylądowałem w Winnicy jako wikary. Byłem tam 2 tygodnie. Akurat wtedy bp Olszański tworzył seminarium w Gródku Podolskim. Ściągnął mnie do tego seminarium, żeby je organizować. Był wrzesień 1991 rok. Miałem być przez rok, a byłem 10 lat wykonującym obowiązki rektora. Moje zadanie polegało między innymi na tym, żeby jeździć do Polski, szukać wykładowców do seminarium. Sam też uczyłem. Powołań nie brakowało. Liczba kleryków wahała się w przedziale 50-70. Do 2001 r. zostało wyświęconych 44 kapłanów, pracujących obecnie na całej Ukrainie. W 2003 roku bp. Olszański zmarł w opinii świętości, trwają przygotowania do rozpoczęcia jego procesu beatyfikacyjnego. To był świątobliwy biskup, miał na mnie duży wpływ. Pochodził z Brodów niedaleko Lwowa, jeszcze przed wojną ukończył seminarium lwowskie, wyświęcony w czasie wojny i co ciekawe, w czasie wojny przedzierał się na wschód, chociaż większość księży uciekała przed bolszewikami na zachód. Dotarł do Gródka Podolskiego i pozostał w tych okolicach przez wiele dziesiątków lat jako tajny ksiądz, tzw. „Podpolnik”, czyli działający w podziemiu. W 1991 roku Krzysztof Renik napisał książkę „Podpolnicy: rozmowy z ludźmi Kościoła na Litwie, Białorusi i Ukrainie 1990-1991”. Jeden rozdział - poświecony jest biskupowi Olszańskiemu.
- Taka postawa wiary, jaką miał ś.p. biskup diecezji kamieniecko-podolskiej Jan Olszański, „wielki apostoł na ziemiach Ukrainy”, wywarła zapewne wpływ na kapłańską drogę księdza?
- Trudno być innym, jak jest świętość wokół nas właśnie. I czasami, mimo że by się chciało uciekać i wracać do Polski, to trwałem. Po dziesięciu latach poprosiłem o zmianę. Akurat był wakat w parafii w Barze, miejscowości znanej czytelnikom „Ogniem i mieczem”.
- Mówiąc Sienkiewiczem (Henrykiem), Bar został wzięty?
- Tak, na 10 lat. Myślałem sobie, że jako starszy proboszcz trochę sobie odsapnę. Młodzi wikariusze niech pracują a ja będę spokojnie „czuwał nad całością", kierował pracą. Tak było początkowo. Bar to parafia z tradycjami, życie religijne po wojnie było w niej prowadzone prawie nieprzerwanie, kościół zawsze był czynny. Nie trzeba było nadrabiać zaległości, zaczynać od początku, a tylko rozwijać dzieło poprzedników. Wraz z dwoma wikariuszami prowadziłem pracę duszpasterską wśród 3, 5 tys. parafian, funkcjonowało wiele wspólnot. Dojeżdżaliśmy też do 7 parafii okolicznych. W międzyczasie wydarzyła się ciekawa historia. Z Włoch do nas na misje przyjechała rodzina z trojgiem małych dzieci z Ruchu Fraternita di Emmaus, wspólnoty założonej przez o. Silvio Longobardi w Kalabrii. Znaleźli się w Barze przypadkowo, mieli zatrzymać się w domu sióstr sercanek w Jarmolińcach, tam nie wyszło, siostry prosiły, żeby ich przyjąć. Trochę się z nich śmiałem, pytałem się, jak sobie wyobrażają te misje, bo nie znali ani ukraińskiego, ani rosyjskiego. A oni ucieszyli się, że będą mieszkać przy kościele i poprosili tylko o klucz do kościoła. Pamiętam, na zmianę godzinami klęczeli na kolanach przed Najświętszym Sakramentem. (Jedno zajmowało się dziećmi). Myślę sobie, jak tak misje zaczynają, to Pan Bóg coś z tym zrobi. I rzeczywiście, ludzie wokół nich się zaczęli gromadzić, oni uczyli się ukraińskich słówek ze słowników i tak powstała grupa wspólnoty Emaus. Ich duchowość opiera się na medytacji Słowa Bożego, codziennej Eucharystii, godzinnej adoracji w czwartki, oraz nocnej z soboty na niedzielę. Rozpoznają Chrystusa w najbardziej potrzebujących, w tym przypadku w dzieciach pozbawionych rodziny. We włoskiej Kalabrii wspólnota Emmaus doprowadziła do zamknięcia państwowych domów dziecka, ponieważ ludzie zabrali dzieci do swoich rodzin.
- Jaki był, jaki jest wymierny efekt pobytu włoskiej rodziny w Barze?
- Oni przyszli ten program tutaj realizować. Przeczytali we Włoszech w gazetach, że na Ukrainie jest ponad 200 tys. dzieci w tych jeszcze posowieckich domach dziecka, w których w sali śpi po 20, 30 dzieci, stoi łóżko przy łóżku i wiadomo, jakie wychowanie, a właściwie jego brak. Przyłączyłem się i poparłem ich działalność. W parafii powstała ta wspólnota, wyremontowaliśmy budynek starej plebanii i tam otworzyliśmy ośrodek pomocy tzw. oazę rodzinną im. błogosławionych Ludwika i Zeli Martin – rodziców św. Teresy od Dzieciątka Jezus, która jest patronką tego ruchu. Kilka rodzin z Baru tak samo zabrało dzieci z domów dziecka do siebie, inni przygotowują sie do tego zadania. Kiedy dwa lata temu miałem zostać rektorem seminarium w Kijowie, to zgodziłem się pod warunkiem, że będę mógł ten ruch dalej wspierać. Obecnie jest już inny ksiądz, który się nimi zajął. Są dwa powołania z tego ruchu: jeden kleryk u mnie w seminarium, drugi we Włoszech. Ta rodzina z ruchu Emaus była prawie 3 miesiące, całe lato, potem jeszcze nas odwiedzali, w następnym roku przyjechali następni. Każdego roku w wakacje przyjeżdża grupa wolontariszy z Włoch, wspólnie z naszymi organizujemy kolonie dla dzieci z domów dziecka i z rodzin dysfunkcyjnych. Obecnie oaza rodzinna ma już formalny status kościelny.
- Proszę o krótką informację na temat seminarium duchownego, w którym ksiądz jest rektorem.
- Znajduje się ono pod Kijowem, w miasteczku Worzel. Funkcjonuje od roku 1995. Kiedyś było w Żytomierzu, ale bolszewicy nie oddali budynków, dlatego biskup wykupił będący w ruinie ośrodek wypoczynkowy, który dostosowano, wyremontowano. Prace budowlane właściwie trwają nadal. W seminarium studiują klerycy z diecezji Kijowsko-Żytomierskiej, Charkowsko-Zaporoskiej, Odessko-Symferopolskiej i Łuckiej oraz ze zgromadzeń ks. Oblatów i ks. Misjonarzy św. Wincentego a Paulo, a także klerycy z seminarium Redemptoris Mater (Droga Neokatechumenalna). Mury seminarium opuściło kilkudziesięciu księży. W tej chwili wszystkich kleryków jest 36.
- Jakie problemy ma rektor seminarium?
- Największym problem jest skompletowanie kadry nauczającej. Ciągle trzeba szukać, jeździć do Polski, prosić, umawiać się, trudno jest ułożyć jakikolwiek stały plan. Często układamy z tygodnia na tydzień, w zależności od tego, który profesor może przyjechać. W ubiegłym roku udało się afiliować seminarium do KUL-u. Jest łatwiej, dzięki temu 5 diakonów obroniło prace magisterskie, w tym roku 11 broni się na KUL-u. Trzeba też szukać środków do życia, trwają remonty. To kosztuje. Zdobywam środki m. in. głosząc rekolekcje. Pomaga trochę Kościół polski, w ramach akcji Pomoc Kościołowi na Wschodzie. Potrzeby są wielkie.
- Czy obecna sytuacja polityczna zagraża funkcjonowaniu seminarium?
- Funkcjonujemy niby normalnie, koło nas nic się nie dzieje, ale jest niepokój. Już od czasu Majdanu kijowskiego zarządzone są przez biskupów specjalne modlitwy. Sytuacja rozwija się w coraz gorszym kierunku i coraz zmienia się z dnia na dzień.
Podsumowując mój pobyt na Ukrainie muszę stwierdzić, że praca tam daje zadowolenie, widzi się efekty. To trzyma. Generalnie Ukraińcy są bardziej uczuciowi, emocjonalni, jest życzliwość, szacunek do duchowieństwa, nawet ze strony ateistów, urzędników, milicji, inaczej niż w Polsce. Na zachodniej Ukrainie jest więcej grekokatolików, tutaj, na środkowej katolicy, prawosławni patriarchatu moskiewskiego (zdecydowana większość) i oczywiście ateiści praktyczni.
- Jak się układa współistnienie z prawosławnymi?
- Jakoś się tolerujemy w większości przypadków. Jest dużo małżeństw mieszanych. Duchowni z cerkwi, zakonnicy w monasterach są wrogo nastawieni do katolików, a do grekokatolików jeszcze bardziej. Nauczają, że prawosławny nie ma prawa iść do kościoła, nie może modlić się z katolikiem, bo ma wtedy grzech ciężki. Obecna sytuacja polityczna, czyli separatystyczne dążenia i walki na wschodzie kraju jeszcze bardziej zaostrzają konflikty. Oficjalnie są grzeczni i nie spotkałem się z otwartą wrogością.
- Czy ksiądz jest zadowolony z realizacji swojego powołania?
- Tak. Widzę sens swojej pracy. Pamiętam, w czasie świeceń postanowiłem, że nie będę wybierał sobie miejsc. Gdzie mnie poślą, tam pójdę. I do dnia dzisiejszego nie żałuje. Ta odpowiedzialna funkcja rektora w Gródku Podolskim była dla mnie wielkim zaskoczeniem, ale pamiętam wtedy biskup Olszański miał argument jedyny taki: „Ksiądz sześć lat temu kończył seminarium, to pamięta jak ono ma funkcjonować, a ja 50 lat temu i jak ksiądz odmówi, to trzeba będzie tych chłopców odesłać, bo już się zgłosili kandydaci. A nie ma komu powierzyć tej funkcji”. W tym jest satysfakcja. Zawsze jest ta radość, że robię to, do czego pan Bóg mnie powołał. Z klerykami też generalnie rozumiemy sie, jest dyscyplina i zwyczajne relacje. Staram się być dla nich ojcem i widzę, że to wychodzi, że to ma sens. Nie dostrzegam większej różnicy między ich postawą, a klerykami z Polski. Być może, oni mają większe doświadczenie życiowe, większość pochodzi z rodzin rozbitych, co ma wpływ na ich emocje. Są otwarci, szczerzy, niektórym czasami przeszkadza to, że jestem Polakiem. Każdy z nich to oddzielna historia, ciekawa i pogmatwana. Trzeba przygotowywać ich do tego, żeby byli wszystkim dla wszystkich. Dlatego też uczą się wielu języków - oprócz klasycznych (łacina, greka, hebrajski) oraz jeden z języków zachodnich, muszą posługiwać się ukraińskim, polskim i rosyjskim. W tych też językach na przemian uczestniczą w liturgii, mają wykłady i egzaminy, w zależności od wykładowcy.
- Czy często odwiedza ksiądz rodzinne strony?
- 2 - 3 razy w roku, kiedy zapraszają mnie z kazaniem lub rekolekcjami.
- Jakie ksiądz ma plany i marzenia?
- Zgodnie z zasadą: „Chcesz rozśmieszyć Pana Boga - opowiedz Mu o swoich planach" - staram się nie mieć wielkich i dalekosiężnych planów ani marzeń. Pan Bóg jest bardziej pomysłowy i co raz podrzuci coś "nowego i ciekawego". Oto np. w lipcu podsuwa mi okazję wyjazdu na miesiąc do Afryki, do Burkina Faso. Wspólnota Emmaus ma tam swoją misję - oczywiście skorzystam!
- Dziękuję za rozmowę i życzę bezpiecznego powrotu z tego egzotycznego kraju.
ROZMAWIAŁA JADWIGA OSTROMECKA
« wróć | komentarze [0]