Sokołowianin Janusz Siewierski w latach 1980-81 był pracownikiem biura sokołowskiej „Solidarności”. W noc wprowadzenia stanu wojennego internowany, po 10 miesiącach przebywania w tzw. Ośrodkach Odosobnienia zmuszony do wyjazdu z Polski. Wtedy bez prawa powrotu. Cztery miesiące temu po 32 latach emigracji wrócił do Polski.
- Sokołów to dla pana miasto dzieciństwa, młodości i aktywnej działalności w opozycji antykomunistycznej…
- Właściwie to urodziłem się w Repkach i z tą miejscowością byłem bardzo związany, tam spędzałem wakacje. Moja babcia ze strony mamy to siostra Stanisława Górskiego, który pobudował tam młyn. We wczesnym dzieciństwie przeprowadziłem się z rodzicami do Sokołowa i to jest moje miasto rodzinne. Chodziłem do „Czwórki”, potem do tzw. jedenastolatki, ale stąd wyjechałem w 1962 roku. Akurat w Szczecinie otwarto pięcioletni kurs w Państwowej Szkole Rybołówstwa Morskiego. To była bardzo dobra szkoła techniczna, o wysokim poziomie nauczania. Po dwóch latach zdałem maturę na wydziale nawigacyjnym, później przeszedłem na 3-letni kurs oficerów. Zrezygnowałem w trakcie, bo chciałem studiować oceanografię na WSR w Szczecinie. Ostatecznie kierunek nie powstał, więc wróciłem do Sokołowa, gdzie pracowałem w kilku instytucjach. Następnie w latach 1975-1980 studiowałem archeologię śródziemnomorską na Uniwersytecie Warszawskim. Zacząłem też studia doktoranckie. Po wielu latach, będąc już w USA, przysyłałem różne materiały naukowe swojej profesor z UW, u której robiłem magisterium i zacząłem robić doktorat.
- Lato 1980 to początek „Solidarności”. Na Wybrzeżu trwają strajki zakończone Porozumieniami Sierpniowymi w Gdańsku, w ciągu kilku miesięcy „Solidarność” ze związku zawodowego przekształca się w masowy ruch o charakterze społeczno-niepodległościowym, w jej szeregach w szczytowym okresie jest 10 mln Polaków. Dla wielu mieszkańców naszego miasta pana postać nieodłącznie związana jest z tą tzw. pierwszą Solidarnością, która była jednym z głównych ośrodków opozycji przeciw rządowi Polski Ludowej.
- Tak. Pracowałem w biurze „Solidarności” na Lipowej róg Wolności jako pracownik techniczny. Mieliśmy teleks, otrzymywaliśmy aktualne wiadomości, spragnieni prawdy ludzie przychodzili licznie, czytali. Organizowaliśmy spotkania z ludźmi z opozycji antykomunistycznej, ze związkowcami, itd. Z racji pełnionej funkcji czasami uczestniczyłem w spotkaniach w różnych zakładach pracy, tam gdzie powstawały komisje zakładowe i międzyzakładowe NSZZ „Solidarność”. Kiedy Związek został zarejestrowany 10 listopada 1980 przez Sąd Wojewódzki w Warszawie, wydawało się, że sytuacja powoli się stabilizuje, chociaż strajki ciągle wybuchały. Jednak spokoju nie było i dużo by o tym opowiadać. W owym czasie ta działalność była czymś wyjątkowym. Ściągałem też z Warszawy dużo czasopism opozycyjnych i tutaj rozprowadzałem. Cały czas przecież jeszcze istniała cenzura. W tym czasie aktywnie działał ks. Stanisław Falkowski, który był prawie codziennym gościem naszego biura. Wiele już nie pamiętam.
- Przygotowując się do naszej rozmowy zajrzałam na stronę Fundacji Gazety Podlaskiej im. prof. T. Kłopotowskiego. Tam w zakładce "Kalendarium opozycji w byłych województwach: siedleckim i bialskopodlaskim w latach 1977-1989" znalazłam m.in. informację, że 13 kwietnia 1981 roku w Sokołowie Podlaskim biskup podlaski Jan Mazur dokonał poświęcenia nowego lokalu Oddziału NSZZ „Solidarność” przy ul. Lipowej 2. Odbyło się też spotkanie ze związkowcami, w czasie którego omówiono kwestie przydatności społecznej nauki kościoła w pracy związkowej oraz problemy walki z alkoholizmem. Oddział w Sokołowie liczył wtedy 4.000 członków. Natomiast „23 maja, w 116 rocznicę stracenia na rynku sokołowskim bohaterów powstania styczniowego – księdza Stanisława Brzózki i jego adiutanta Franciszka Wilczyńskiego odbyła się patriotyczna manifestacja zorganizowana przez Oddział NSZZ „Solidarność” w Sokołowie Podlaskim. W uroczystości wzięło udział ok. 30 tysięcy ludzi z całego województwa. Mszę św. celebrował i homilię wygłosił ks. bp Wacław Skomorucha. Następnie rolnicy wręczyli ks. Biskupowi, przewodniczącemu OKZ NSZZ RI Janowi Kułajowi i przewodniczącemu „S” sokołowskiej Mieczysławowi Łabie bochenki chleba - symbole pracy i wyżywienia narodu. Mecenas Jan Mizikowski zapoznał zebranych z postacią ks. Brzóski, referując Jego życie i działalność w służbie Ojczyzny, jej wolności i niepodległości. Halina Mikołajska, artystka scen polskich mówiła wiersze Czesława Miłosza i deklamowała fragmenty poematu Karola Wojtyły pt. „Ojczyzna”. Wystąpił również Jan Kułaj, który omówił aktualne zadania związku RI „S”. Uczestnicy przemaszerowali pod pomnik ks. Brzóski (miejsce stracenia) i złożyli wieńce i kwiaty”.
- Tak było. Tutaj działała też rolnicza „Solidarność”. Pamiętam, jesienią 1981 roku jeździłem do Siedlec odwiedzać strajkujących rolników, członków NSZZ Rolników Indywidualnych, którzy okupowali budynek w centrum miasta, przy ówczesnej ul. Świerczewskiego [w budynku miały siedziby organizacje młodzieżowe - ZSMP, ZHP, ZMW, LZS] . Początkowo akcja ta miała charakter lokalny, potem prezydium Ogólnokrajowego Komitetu Założycielskiego NSZZ RI „S” przekształciło ją w akcję ogólnopolską. Protestujący rolnicy domagali się m.in. zagwarantowania w Konstytucji PRL nienaruszalności własności chłopskiej, zwłaszcza ziemi i prawa do jej dziedziczenia, polepszenia zaopatrzenia w sprzęt rolniczy, artykuły spożywcze.
- Czy w czasie pracy w biurze sokołowskiej „Solidarności” w r. 1980 i 1981 tzw. organy bezpieczeństwa nie niepokoiły pana?
- Oczywiście, że miałem z nimi do czynienia. Właściwie moja przepychanka z bezpieką i komuną zaczęła się jeszcze wcześniej, bo w 1974 r. Otóż w 1973 r. wyjechałem z wycieczką do Szwecji i zostałem. Taki sposób emigracji do wolnego świata wybierało wtedy wiele osób, bo mało kto wierzył w upadek komuny. W następnym roku mój ojciec miał z powodu mojego wyjazdu potężne problemy z władzami, nachodzili go bardzo funkcjonariusze bezpieki. Ojciec wkrótce zmarł na wylew krwi do mózgu. Po jego śmierci wróciłem i z miejsca wystosowałem ostry list do Prokuratury Generalnej, oskarżając funkcjonariuszy SB wprost o śmierć ojca. Reakcja była natychmiastowa: dostałem wezwanie na komendę milicji
w Sokołowie. Przesłuchanie odbywało się w obecności kapitana Służby Bezpieczeństwa H. W. z Sokołowa. Miał on długą karierą, zaczynał
w PUBP w 1947 r. od stanowiska wartownika, potem był referentem, a 1952 r. chorążym. Wcześniej, na studiach też miewałem spotkania z bezpieką, bo byłem zaangażowany się w działalność opozycyjną. W tym czasie sytuacja zaczęła być poważna, w czerwcu 1976 po ogłoszeniu przez rząd zamiaru wprowadzenia drastycznych podwyżek cen wybuchła fala strajków, protestów i zamieszek, które szczególnie dramatyczny przebieg miały w Ursusie i Radomiu, gdzie jednostki milicji i ZOMO brutalnie spacyfikowały uczestników akcji protestacyjnej. Powstał wtedy m.in. Komitet Obrony Robotników. Miałem z tymi środowiskami różne kontakty, najczęściej z Jackiem Kuroniem.
W ramach tzw. Uniwersytetu Latającego słuchałem wykładów niezależnych naukowców, między innymi z KUL i innych. Za to zaangażowanie na przykład „wyleciałem” z akademika. Później, kiedy powstawało Niezależne Zrzeszenie Studentów, byłem rzecznikiem tej organizacji na UW. Praktycznie moja działalność nie była zbyt rozległa, jednak ufano mi i mnóstwo dokumentów było sygnowanych moim podpisem.
- Wróćmy do Sokołowa. Jest późna jesień 1981 roku i…
- 13 grudnia Jaruzelski wprowadza stan wojenny. Już o 3.30 w nocy zostałem internowany. Na komendzie spotkałem mieszkającego do dziś w Sokołowie Z. B., ówcześnie funkcjonariusza SB. Wkrótce po mnie, jak się okazało, internowano też Mietka Łabę i działaczy NSZZ RI „Solidarność” - Zbigniewa Adamczuka z Repek i Franciszka Bielińskiego z Wojewódek. Już wcześniej przygotowano dla takich jak ja tzw. Ośrodki Odosobnienia. Znalazłem się w Zakładzie Karnym w Białej Podlaskiej (wybudowanym w 1878 jako więzienie rosyjskie), gdzie razem z kilkudziesięcioma innymi internowanymi, w tym licznymi znajomymi, przebywałem do 8 stycznia 1982. Tego dnia pod silną eskortą zostaliśmy przewiezieni do więzienia we Włodawie. W międzyczasie do naszego wiezienia przybywało internowanych.
- Przeczytałam w „Kalendarium opozycji”, że „na czas konwoju część internowanych była skuta kajdankami (po dwu), a strażnicy uzbrojeni dodatkowo w długie pałki, z bronią w ręku straszyli, że teraz wyjedziemy na granicę wschodnia dokarmiać białe niedźwiedzie”.
- Tak było. W OO we Włodawie przebywało kilkuset internowanych. Pod koniec marca przeniesiono wszystkich do innych ośrodków – ja trafiłem do Kwidzyna, Mietek Łaba do Lublina.
- Jak wyglądało życie w tych ośrodkach?
- Łagodnie mówiąc, nie było przyjemnie. Od 13 grudnia do 3 stycznia nie pozwolono na widzenie z rodziną. Byliśmy właściwie więźniami i nie wiedzieliśmy, co nas czeka. Dużo w takich codziennych sytuacjach zależało od personelu – komendanta i strażników. Pamiętam też, że w Kwidzynie mieliśmy lepsze warunki bytowe, więcej przestrzeni. Już w Białej docierała do nas różnorodna pomoc organizowana przez powstały w Siedlcach Diecezjalny Komitet Pomocy Internowanym i Uwięzionym. Przewodniczącym był ks. Józef Miszczuk. Komitetowi pomagali biskupi Jan Mazur i Wacław Skomorucha oraz siostry Benedyktynki.
Zdarzały się różne akcje protestacyjne, również o żartobliwym charakterze. Prowadziliśmy również głodówkę jako protest przeciwko przetrzymywaniu w ośrodku chorego kolegi.
Z Kwidzyna pamiętam jedną dużą rozróbę. Doszło m.in. wywieszenia przez internowanych flagi z napisem NSZZ „Solidarność”. Służba więzienna brutalnie interweniowała, doszło do pobicia internowanych, w tym bardzo ciężko 38 osób. Wśród nich znaleźli się mieszkańcy Siedlec - bracia Zygmunt junior i Andrzej Goławscy.
- W tym miejscu warto chyba odwołać się do cytowanego już „Kalendarium…”, gdzie znalazłam informacje na temat pobytu w OO Biała Podlaska, pochodzące z grypsów wysyłanych do rodzin: „Wyrzucenie z cel do nieogrzewanych izolatek za śpiewanie kolęd; zrywanie obrazków o treści religijnej; odbieranie znaczków i emblematów związkowych o treści religijnej; bez decyzji wydanej przez komendanta umieszczanie nas karnie w nieogrzewanych izolatkach, gdzie na siłę zdejmowano z nas ubrania; ubliżanie członkom „Solidarności” i odgrażanie się internowanym, że zostaną powieszeni; krytyczne warunki sanitarne, zaszczurzone cele, ściany zagrzybione; przetrzymywanie przez dwa tygodnie paczek żywnościowych; okradanie paczek przekazanych nam przez Kościół; brak dostatecznej opieki lekarskiej; konfiskata wszelkich zapisków; przetrzymywanie i nie wysyłanie korespondencji do rodzin.
- Oczywiście listę mógłbym uzupełnić. Internowany byłem 10 miesięcy. Ostatecznie zgodziłem się na wyjazd z kraju bez prawa powrotu. Gdyby nie ta decyzja, siedziałbym dłużej. We wrześniu 1982 otrzymałem przepustkę na załatwienie formalności paszportowych. Otrzymałem paszport jednokrotnego przekroczenia granicy.
- Czy wielu internowanych podjęło decyzję o wyjeździe?
- Mnóstwo. Była to kolejna fala emigracji politycznej w naszych dziejach. Wielu wyjeżdżało także za pracą, poza tym nie chcieli żyć w zniewolonym kraju. Najczęściej były to osoby młode, bardzo kreatywne, zdolne.
- Niestety, w ostatnich latach znów ten proces przybrał zatrważające rozmiary. Nie ma wprawdzie emigracji politycznej, ale „za chlebem”, co roku wyjeżdża setki tysięcy osób. Wróćmy jednak do pana losów...
- Wysłano nas początkowo do RFN, ok. 70 km od Frankfurtu. Finansował nas, jako uchodźców rząd amerykański. We Frankfurcie w hotelu czekaliśmy na przelot do USA. Po 3 tygodniach, 29 listopada, znaleźliśmy się w Nowym Jorku. Początkowo zamieszkałem w Dallas, w Teksasie, tam rozpocząłem pracę, potem mieszkałem w New Jersey. Nie musieliśmy walczyć o zielona kartę, byliśmy uchodźcami politycznymi. Początkowo mieliśmy sponsora – Caritas. Oprócz byłych internowanych w ten sam sposób przerzucano do USA i innych wolnych krajów świata Polaków, którzy w różny sposób wydostawali się z kraju i przebywali w obozach przesiedleńczych w Austrii, RFN, Portugalii…
- Czy za oceanem spotykał pan Polaków, szczególnie znajomych z internowania?
- Zdarzało się, z niektórymi do tej pory utrzymuję kontakt. Mam teraz dużo znajomych w Ameryce, ten kraj wymusza otwartość. Kontakt z Polską, z rodziną był cały czas - telefony, listy, później Internet.
- Jest pan obywatelem stanów Zjednoczonych…
- Tak. Po pięciu latach pobytu otrzymałem obywatelstwo. Załatwiłem wszystko w ciągu jednego dnia – rano dostałem formularz, wypełniłem, pojechałem na policję, wziąłem zaświadczenie o niekaralności, zrobiłem zdjęcie i wysłałem pocztą. Po miesiącu, tuż przed nowym rokiem otrzymałem pismo, żeby 17 lutego zgłosić się po paszport. Byłem wtedy mieszkańcem New Jersey. Oczywiście polskiego obywatelstwa nie zrzekłem się.
- W Polsce zostawił pan żonę…
- Tak. Dołączyła do mnie dopiero w czerwcu 1989 roku, po zmianach ustrojowych w Polsce. Wcześniej była „przyblokowana”; nie dawano jej paszportu. Mieszkaliśmy w New Jersey, potem razem wyjechaliśmy do Indiany, gdzie studiowałem na Indiana University. Zrobiłem drugie magisterium z archeologii. Wyjechałem wtedy do Europy na dwa miesiące, na stanowiska archeologiczne na Krecie. Kiedy studiowałam ten sam kierunek na UW, kopaliśmy w Niewiadomej i w średniowiecznej osadzie w Drohiczynie. Na stanowiska archeologiczne do Bułgarii nie wypuszczono mnie ze względu na zaangażowanie w działalność opozycyjną.
- Czy w USA praca w wyuczonym zawodzie była głównym pana zajęciem?
- W wyuczonym zawodzie nie pracowałem, chociaż w temacie cały czas siedziałem i dalej siedzę, ale bardziej hobbystycznie. Powody – w archeologii w USA nie wystarczy magisterium, trzeba mieć doktorat. Zacząłem pracować na uniwersytecie i mogłem robić doktorat, ale nie dokończyłem. Z moją znajomością języka mogłem się porozumiewać, słuchać wykładów, gorzej było ze swobodnym przelewaniem myśli na papier. W języku obcym łatwiej jest prowadzić pracę naukową i publikować w naukach ścisłych. W naukach humanistycznych trzeba dużo pisać i to stanowiło pewną barierę. Każdy mój naukowy tekst musiałby być skorygowany przez kogoś innego. Tak robi większość naukowców w Polsce, zwłaszcza teraz. Ale taka sytuacja mnie zniechęcała, lubię usiąść, napisać i gotowe. Dałem sobie spokój. Publikowanie w j. polskim nie miałoby najmniejszego sensu; albo się publikuje w językach kongresowych, albo wcale. Jednak siedziałem i siedzę w archeologii stale. Korzystałem z księgozbioru Princeton University i Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley. Zgromadziłem też swój potężny księgozbiór - 1200 książek i kilka pak czasopism archeologicznych. Przekazałem to wszystko przed powrotem do Polski na rzecz uniwersytetu w Las Vegas, gdzie mieszkaliśmy ostatnio.
- Z pana wspomnień wynika, że w żadnym stanie nie zagrzał pan długo miejsca.
- Ja jestem za swobodą poruszania się. Ponad rok mieszkałem w Samoa Amerykańskim na Pacyfiku, ponad miesiąc w Ekwadorze. Składałem tam wniosek o pobyt stały, nie dostałem. Podejrzewam, że chodziło o łapówkę. Nie dałem, bo jestem śmiertelnym wrogiem łapówek i kłamstwa. Podsumowując mieszkaliśmy w kilku stanach. Z Indiany przeprowadziliśmy się do Kalifornii i tam mieszkaliśmy najdłużej, ponad 12 lat. Tam było najwięcej Polaków, bo w pozostałych miejscach właściwie wcale. W San Francisco Polonia działa prężnie, jest polski kościół, ksiądz, stowarzyszenie. Tam mieliśmy bardzo dobrych znajomych, jeden jeszcze z czasów internowania w Kwidzyniu.
W 2005 roku przenieśliśmy się do Las Vegas. Tam jest mało Polonii. W Nevadzie mieszkaliśmy prawie 10 lat.
- Cym zajmował się pan na emigracji?
- Pracowałem w różnych miejscach, ale to, co robiłem, nie było ciekawe, bez związku z moja pasją, czyli archeologią. Dosyć długo pracowałem w tamtejszej ochronie, która w USA jest czymś bardzo rozbudowanym. Pracowałem najczęściej w nocy, jest wtedy spokój i dużo czasu dla siebie. Praca w security to sposób na życie i rozwijanie swoich zainteresowań. Spotkałem w pracy wielu ciekawych ludzi, Na przykład w New Jersey jeden z profesorów wziął specjalnie roczny urlop na uniwersytecie, poszedł do pracy w ochronie, żeby mieć się z czego utrzymać i wtedy miał czas na napisanie pracy naukowej. Inne przykłady: Filipińczyk, pułkownik lotnictwa; Birmańczyk, kapitan żeglugi wielkiej, autor kilku podręczników do nawigacji; Amerykanin, uczestnik wojny w Wietnamie, pilot helikoptera. Pracowały w nietypowych miejscach inne osoby o bardzo wysokich kwalifikacjach, ale z nieznajomością języka. Kiedyś spotkałem np. profesora mikrobiologii uniwersytetu w Sajgonie. Uciekł z Wietnamu, jak armia amerykańska się wycofywała. Nie mógł publikować w angielskim, wcześniej robił to we francuskim i niemieckim. W Ameryce sprzątał. Z kolei młody Egipcjanin, ekonomista, kilka magisteriów, mył samochody w wypożyczalni.
- Tęsknił pan za krajem?
- Oczywiście. Początkowo ta tęsknota była wielka, szczególnie jak Polska była w izolacji. Potem, jak komunizm padł i coraz więcej Polaków przyjeżdżało, nawet rodzina nas odwiedzała, to było już lepiej. Technika pozwalała na łatwość komunikowania się. Świadomość, że można wrócić w każdej chwili też pomagała. Żona była 25 lat temu w Polsce. Ja nie.
- Czy starał się pan o polski paszport?
- Tak. Na Samoa miałem bardzo dużo czasu. Pomyślałem, że należy się wykazać postawą patriotyczną i w końcu wyrobić sobie paszport. Napisałem do ambasady w Waszyngtonie. Cała procedura. Sterta papierów do wypełnienia, koszt ponad 400 dolarów, odciski palców, które żeby złożyć, musiałbym cały Pacyfik oblecieć. Dałem sobie spokój. Dopiero w Sokołowie rozpocząłem starania. Było z tym trochę problemów. Musiałem sobie najpierw wyrobić dowód osobisty. Poszedłem do urzędu i okazało się, że kiedyś wykreślili mnie z ewidencji. Musiałam udowodnić, że istnieję i że cały czas jestem polskim obywatelem, bo obywatelstwa ani się nie zrzekłem, ani mi nie zabrali. Wypełniłem 11 stron dokumentów, nawet musiałem pisać życiorysy dziadków z obu stron. Złożyłem to wszystko do Urzędu Wojewódzkiego, dostałem zaświadczenie i już odebrałem dowód osobisty. Teraz będę składał wniosek o paszport. Chcę mieć na wszelki wypadek.
- Na pewno nie było to dla pana przyjemne spotkanie z ojczyzną. Wiem, że na emigracji śledził pan sytuację w kraju, postępujące zmiany. Teraz przyjeżdża pan po ponad 30 latach, wysiada na Okęciu i …?
- Zmiany są gigantyczne, na niesamowitą skalę. To nie jest ten kraj. Nie mogłem rozpoznać Warszawy, potem trasy przejazdu do Sokołowa, który też rozbudował się gigantycznie.
W Polsce jest znacznie lepiej pod względem estetyki, zaopatrzenia itp. Jednak jak się rozmawia z ludźmi, to okazuje się, że nie brakuje problemów. Nie wszystko wyszło tak, jak marzyło moje pokolenie. Poza tym dla nas jest jeszcze inny szok - siedzimy tu 4 miesiące i trudno nam się odnaleźć w nowej sytuacji. Nie było nas w rodzinnym mieście bardzo długo, więc oczywistym jest, że spacerując po mieście nie rozpoznajemy prawie nikogo. Nas też nie rozpoznają. Czujemy się trochę obco. Ale to jest nasz kraj i nie mamy zamiaru wracać na stałe do USA. Na razie jesteśmy tutaj, aklimatyzujemy się, trochę dobija nas pogoda, bo przecież w Stanach mieszkaliśmy w zupełnie innym klimacie.
Śledzę życie polityczne i wiele mi się nie podoba. Gdy wróciliśmy, Ewa Kopacz akurat obejmowała urząd premiera. Było dużo gadania i obietnic, które nie są spełniane. Poza tym niby kraj wolny, a ciągle są na przykład problemy z jednoznacznym potępieniem zbrodniarzy komunistycznych, nawet niektórych się gloryfikuje. Ciągle nie jest rozliczona bezpieka, również w naszym mieście. Jeśli uznano, że system komunistyczny podobnie jak faszystowski był systemem zbrodniczym, totalitarnym, to struktury typu SB, które stały na jego straży, powinny być rozliczone. Druga sprawa to zakazanie istnienia działalności partii komunistycznych, tak jak to zrobiono w niektórych krajach. Demokracja w Polsce też pozostawia wiele do życzenia.
- Czy nie żałuje więc pan swojego zaangażowania w politykę?
- Nie, w żadnym wypadku. Moja działalność z czego innego wynikała - nie mam zacięcia politycznego, nie lubię polityki jako takiej, wdałem się w działalność opozycyjną, bo uważałem to za mój obowiązek moralny. Nienawidziłem i nienawidzę komunizmu i każdego innego systemu totalitarnego, więc uważałem, że trzeba coś robić. Moja rodzina była zawsze antykomunistyczna i ja to miałem we krwi. Politycznie jestem republikaninem.
- Czy chciałby powiedzieć pan coś jeszcze czytelnikom Wieści Sokołowskich z perspektywy emigranta wracającego do ojczyzny?
- Powtórzę to, co już mówiłem – są zmiany, ale przeszłość nie została rozliczona, co nie wróży dobrze dla naszego kraju.
- Życzę więc panu, aby nasza ojczyzna rozwijała się zgodnie z pana oczekiwaniami. Dziękuję za rozmowę i życzę realizacji kolejnych planów podróżniczych.
ROZMAWIAŁA JADWIGA OSTROMECKA