2015-01-22
Znani? Nieznani? - Stąd
Eugeniusz Szymaniak z Dzierzb to jeden z najbardziej znanych legaczy po tej stronie Bugu. Od wielu lat nie tylko gra na ligawce, ale również wytwarza te instrumenty, o których Oskar Kolberg pisał, że „oprócz dawania sygnałów pasterskich służyły także do otrąbywania Adwentu, były jakby symbolem trąby Archanioła, mającego zwiastować światu przyjście Zbawiciela”.
- Niedawne Święta Bożego Narodzenia zakończyły okres Adwentu, gorącego czasu dla grających na ligawkach…
- To prawda. W minionym Adwencie tak jak od wielu lat brałem udział w różnych konkursach. Najpierw, w niedzielę 30 listopada w Łochowie w XIII Konkursie gry na ligawce „Melodie Bożych Trąb”, potem 6 i 7 grudnia w Ogólnopolskim XXXIV Konkursie Gry na Instrumentach Pasterskich w Ciechanowcu, 13 grudnia w 20. Przeglądzie Gry na Ligawkach w Muzeum Regionalnym w Siedlcach i wreszcie w czwartek 18 grudnia w Sokołowskim Ośrodku Kultury w 14. Powiatowym Przeglądzie Gry na Ligawkach. Był też gminny przegląd w Jabłonnie Lackiej. Kiedyś występowałem też w Mińsku, Kazimierzu Dolnym, Chlewiskach.
- Dodam, że na konkursach wielokrotnie był pan nagradzany. Proszę powiedzieć, co to jest ligawka?
- Ligawka to najstarszy instrument polski, drewniany, pochodzący z X, XI wieku. Kiedyś była instrumentem pasterskim, którym sygnalizowano spęd bydła na wiosenny wypas, odstraszano wilki. Z czasem zanikła ta dawna funkcja ligawki i instrumentu zaczęto używać do czegoś innego. Na Mazowszu, Podlasiu, Kurpiach, na Lubelszczyźnie grano na ligawkach w czasie Adwentu, nawołując się na Msze św. roratnie. Dawne sygnały przetrwały w niezmienionym brzmieniu, a każdy region ma swoją melodię. Za Bugiem mistrzem jest Andrzej Klejzerowicz, wielokrotny laureat konkursu w Ciechanowcu. W niektórych wsiach słychać ligawki w Adwencie codziennie, ostatni raz gra się na nich przed Pasterką. Granie na ligawce to prawdziwa sztuka. Na Adwent melodia jest jedna, którą gra się na cztery strony świata.
- Słyszałam, że granie było zabronione w czasie II wojny światowej?
- Opowiadał mi ojciec, że w czasie wojny można było dostać kulkę za granie, bo Niemcy twierdzili, że za pomocą ligawek porozumiewają się partyzanci. Tak było. Zdarzyło się nawet, że miał być jeden grajek z wioski rozstrzelany, ale sołtys znał niemiecki i wytłumaczył, że to jest granie adwentowe. Niemcy uwierzyli i dali spokój. Po wojnie nie grano, powojenna komunistyczna władza nie popierała tego, bo przecież adwentowe granie na ligawkach było ściśle związane z religią. Starsi zaczęli wymierać, młodzi nie potrafili, ligawki spróchniały.
- A pan od kiedy zaczął grać na ligawce?
- Miałem trzy lata, był początek lat 50-tych tamtego wieku. Ojciec podsuwał mi ligawkę pod usta, a ja jako dziecko zawzięcie podchodziłem i wydobywałem dźwięk. Zdarzało się, że ojciec mnie odganiał, bo bardzo chciałem grać i mu przeszkadzałem. Pamiętam, że przed graniem przed kominem siadał, wygiętym drutem wpuszczał na gorąco z dwóch stron smołę i zalewał wszystkie otwory. Ligawka musiała być szczelna. Kiedyś przelewali ligawkę wodą, wystawiali na noc na mróz, a lód uszczelniał szpary. Jak później zagrała.... aż przemawiała… Kiedyś na wsi ludzie chodzili wieczorami „po kominkach”, to była taka zimowa rozrywka, nie było elektryczności, telewizorów, radio rzadko kto miał. Pamiętam, jak wielokrotnie ojciec wracając ze wsi opierał ligawkę o studnię i pięknie grał. Wszyscy się wtedy budzili.
- Czy ojciec był kontynuatorem rodzinnych tradycji grania na ligawce?
- Tak. Pochodził z Kamieńczyka, przejął umiejętności, znajomość tej tradycyjnej melodii i ligawkę od swojego wuja, brata matki czyli mojej babci. Wuj miał na nazwisko Walendzik. Ojciec potrafił grać nie tylko tę pradawną adwentową melodię, ale też inne, na przykład polkę. Był mistrzem grania na tym instrumencie. Ta melodia przekazana przez wuja ma w tej chwili ponad 200 lat, więc ja ją przekazuję i o nią walczę. Czasami już mi brakuje sił, żeby zagrać ją w całości bez przerwy, ale podkreślam, że gram tę właściwą, oryginalną melodię adwentową.
- Czy stara rodzinna ligawka jest jeszcze w pana zbiorach?
- Nie. Miałem wtedy może 12, może 13 lat. Dwaj moi koledzy w jednym czasie chcieli na niej zagrać. Jeden ciągnął, drugi ciągnął i ligawka się rozsypała. Nie było co zbierać. Został ustnik i jest do dziś jako pamiątka po instrumencie, który dziś miałby może ze 120 lat. Podobnie oceniam moją wiedzę i doświadczenie życiowe.
- Wróćmy do pana muzykowania…
- Jako małe dziecko cieszyłem się, że „truknę” w ustnik i coś słychać.
W wieku ośmiu lat grałem to, co trzeba, mając dwanaście lat, jak mówił ojciec, byłem mistrzem. Ojciec mi przekazał tę melodię, cały czas ona była we mnie, tak jakbym z nią spał. Ja leżałem, a ona mi przechodziła przez pamięć, ta prawdziwa melodia. Niestety, później była długa przerwa w moim graniu. Ligawka się rozsypała, ojciec nie rwał się do zrobienia, a zaraz potem był pożar. Miałem 13 lat, kiedy spalił nam się dom. Było ciężko, ojciec chory na serce, dużo mu pomagałem w gospodarstwie i przy budowie domu. Nie było takiej mechanizacji jak teraz, w gospodarstwie i przy budowie trzeba wszystko było robić ręcznie, nawet mieszać zaprawę. O graniu wtedy nikt nie myślał, nie tylko dlatego, że nie było ligawek. Na pewno gdzieś tam na strychach wielu domów leżały.
Mijają lata, ja w wieku 20 lat idę o wojska. Wprawdzie ojciec jako chory na serce staje przed komisją, ale lekarze nie uznają choroby ojca za wystarczający powód, żebym pozostał w domu jako gospodarz. Kiedy służyłem w wojsku, ojciec zmarł na zawał serca. 3 miesiące mnie zwalniali, nachodzić się trzeba było. Matka nie dawała rady, wreszcie twardo się postawiła, że kończy gospodarowanie, podatków nie będzie płacić, a ja jestem jedynym żywicielem rodziny. Trudne lata, o ligawkach nie myślałem. I tak mijały kolejne lata.
- Komu pan zawdzięcza powrót do gry na ligawce?
- Mojej żonie. To ona mnie namówiła do ponownego grania. „Jako dziecko słyszałam nieraz, jak twój ojciec pięknie grał. Ty też grałeś.” - mówiła. I tak się zaczęło. Rodzina żony była uzdolniona artystycznie; żona pięknie śpiewa, jej matka też ładnie śpiewała, brat grał na akordeonie, harmonii. Widzieliśmy w telewizji, że w Ciechanowcu jest konkurs. Pojechaliśmy tam w 1996, do Muzeum Rolnictwa. Żył jeszcze wtedy dyrektor Kazimierz Uszyński, z inicjatywy którego od 1974 roku się odbywał się w Ciechanowcu lokalny konkurs gry na ligawce, a od 1980 roku Ogólnopolski Konkurs Gry na Instrumentach Pasterskich. Dyrektor Uszyński zachęcił mnie i tak już 17 razy startowałem w Ciechanowcu. Na początku pożyczyłem ligawkę od nieżyjącego już Zygmunta Kwieka z Wieski. Był rok 1997. Wtedy już legacze z Wieski grali na konkursie w Siedlcach, który odbywał się z inicjatywy pani Wandy Księżopolskiej. Ta pożyczona ligawka nie była dobra, potem w Ciechanowcu kupiłem drugą i na tej już wygrywałem sukcesy. Pięknie grała. Teraz jest we Wrocławiu. Ze trzy lata na niej grałem, potem, w 2001 roku już zrobiłem sobie swoją. Chyba mi Pan Bóg pomógł, bo wróciła ta melodia przekazana mi przez ojca i grałem to, co trzeba. W mroźny, pogodny dzień głos ligawki się niesie za Bug; ja im zagram, oni mi odpowiadają i tak się gra…
Jest pan na naszym terenie kimś wyjątkowym również ze względu na wykonywanie ligawek. Czy nauczył się pan tego od ojca?
- Nie. Tak jak mówiłem, ojciec miał jedną ligawkę, która rozsypała się ze starości, a pomogli jej w tym moi koledzy. Nauczyłem się sam, bo bardzo chciałem. Przez okres 10 lat wykonałem ponad 200 ligawek. Są one i USA, i w Japonii, we Francji. Często je kupują do powieszenia, wtedy wytwarzam mniejsze, niewiele ponad metrowe. Ligawka pięknie na ścianie się prezentuje, ale nie można przechowywać przy grzejniku ani w wilgoci tylko w temperaturze pokojowej. Te do grania maja prawie dwa metry. Dużo osób przyjeżdża, dobiera sobie do grania. Doradzam, pokazuję jak grać, uczę melodii. Młodzi kupują, zaczynają grać jak mają 8, 10 lat. Jedni to czują, a inni byle jak. Cieszę się, jak moi uczniowie pięknie grają. A nam starszym już tchu ubywa. Ligawki zamawiają też u mnie organizatorzy konkurów, potem dają je uczestnikom jako nagrody. Ostatnio wytwarzam też trombity, prawie czterometrowe instrumenty pasterskie, charakterystyczne dla gór.
- Swoimi umiejętnościami dzieli się więc pan z innymi?
- Oczywiście. U mnie uczył się tej sztuki Andrzej Zembrowski, pasjonat rzeźbienia w drewnie, rodak z Dzierzb, który od niedawna też gra i wykonuje różne instrumenty pasterskie. Wielu młodych z naszego powiatu wygrywa na moich ligawkach konkursy. Prowadziłem też warsztaty
w Sokołowie: w Domu Kultury, w jednej z sokołowskich podstawówek, w szkole w Dzierzbach, w GOK-u Jabłonnie. Zapraszają mnie do GOK-u na różne uroczystości. Nasza gmina to zagłębie legaczy. Z Wieski na przykład gra cała rodzina Maliszewskich, najstarszy muzyk ma już 87 lat.
- Na szczęście więc nie brakuje ludzi, którzy kultywując tradycje gry na ligawkach chronią archaiczną kulturę od zapomnienia. Proszę powiedzieć, jak powstaje ligawka?
- Wyprowadza się ją z pnia, z różnych rodzajów drewna - z sosny, modrzewia, olchy, wierzby, ustniki z dzikiego bzu, z jabłoni, z twardych drzew. Nie nadaje się dąb, ciężki i głuchy. Widzę w lesie od razu, co się nadaje i ścinam taką gałąź. Najlepiej ścinać w marcu. Następnie materiał na ligawkę sezonuje w pniu czyli schnie. Instrument składa się z dwóch wyżłobionych dłutem i młotkiem i złożonych połówek, sklejonych następnie klejem, kiedyś smołą lub woskiem. W każdej trzeba ustawić ustnik tak, aby grał. Ozdabia się sznurkiem, paciorkami z jałowca, wikliną, wypala zdobienia. Z ligawy wydobywamy dźwięk, wprowadzając pod odpowiednim ciśnieniem powietrze do części ustnikowej. Czasami i kilka ustników muszę wypróbować. Jak się nie nadają, idą do pieca. Często zdarza się, że przy dobieraniu ustników usta pękają i wtedy nie ma grania. Przed graniem trzeba rozpoznać dźwięk – uderzyć kilka razy w ustnik dłonią na płask. Obecnie 30 kolejnych instrumentów stoi i czeka na dokończenie.
- Jest pan twórcą znanym w regionie. Dowodem jest chociażby to, że pański biogram znalazł się w książce „Twórcy rodem z Podlasia”, wydanej w 2010 roku przez Bibliotekę Pedagogiczną w Sokołowie Podl., a także w dodatku do naszego tygodnika Wieści Sokolowskie „Cudze chwalicie, swego nie znacie, sami nie wiecie, co posiadacie”. Przyjeżdżają do pana muzykolodzy, dziennikarze, redaktorzy telewizyjni. Wiem, że poza sukcesami związanymi z ligawkami ma też pan inne artystyczne osiągnięcia…
- Jestem dumny z I nagrody za najciekawsze stoisko rękodzieła na II Międzynarodowym Festiwalu „Kultura bez granic” - VII Międzynarodowe Siemiatyckie Targi Pogranicza. Otrzymałem ją w lipcu 2013 roku. Dodam jeszcze, że jako samouk gram też na akordeonie i harmonijce ustnej. Jako dziecko marzyłem o tym instrumencie, teraz mam ich kilka.
- Czy jest coś, czego pan żałuje?
- Jestem artysta-samouk, muzyk, ale też stolarz, rzeźbiarz, chociaż takich tradycji rodzinnych nie było. Lubię w drzewie „dłubać”, wytwarzam altany, ławy, stoły rozmaitych kształtów, karmniki, domki wylęgowe, zrobiłem z drewna bramę wejściową na swoje podwórze, odtwarzam dawne wozy konne. Ja bym sobie wymarzył trochę inną drogę życiową. Mam trochę żal, że nie podawano kiedyś ręki tym młodym, którzy wykazywali się jakimiś zdolnościami. To były czasy ciężkie. Ojciec ledwo wiązał koniec z końcem, nie ochraniał mnie, napracowałem się fizycznie bardzo. Prace na roli też lubiłem, bo inaczej byłbym „lewusem”. Starałem się dobrze gospodarzyć, ale do gospodarstwa nie miałem następcy. Znaczną część pola zasadziliśmy lasem, teraz go pielęgnujemy. W młodości rozminąłem się z powołaniem, ale dobrze, że chociaż teraz mogę je realizować. To, co przekazał mi ojciec, chciałbym przekazać swoim dzieciom, ale nie udało się. Mam same córki. Może któryś wnuczek będzie zainteresowany… Kiedyś jeden z nich jako dziecko jeździł nawet do Ciechanowca i grał. Nic na siłę, trzeba chcieć, mieć Boży dar.
- Co chciałby pan jeszcze powiedzieć czytelnikom Wieści Sokołowskich?
- To, co tłumaczę na konkursach, że należy grać tę prawdziwą melodię, i, moim zdaniem to ją trzeba oceniać. Mówię: „Grajcie tak jak powinno być, nie kombinujcie, nie skracajcie, nie szukajcie innych melodii, tylko grajcie to, co trzeba, co zostało przekazane przez poprzednie pokolenia”. Ta stara melodia składa się z trzech części; trzy tony niższe i jeden ton wysoki. Zabiegam też o specjalną kategorię dla seniorów i taka ma być. Profesor Dorosz, etnomuzykolog z Warszawy zasiadający w jury konkursu w Ciechanowcu rozumie, że my starzy, nie zagramy już tak jak młodzi, ale jesteśmy ważni dla nich. Od nas, starszego pokolenia przechodzi na młodsze.
Kiedyś w okolicznych nadbużańskich wioskach było dużo muzykantów-samouków: Żero, Ewiak, skrzypek Kanabrodzki, Szostaki, Ludwiniak… Pięknie grali… Teraz tego nie ma. To kiedyś była prawie jedyna rozrywka, teraz są inne. Ludziom powodzi się lepiej, często dzieci i młodzież mają za dużo wszystkiego, a z tego często nic dobrego nie wynika. Bieda lepiej wychowuje niż dostatek.
- Żył pan w ciekawych czasach i na pewno ma pan wiele ciekawego go powiedzenia, tak jak każdy o dużym życiowym doświadczeniu. Zapytam jeszcze o marzenia i plany…
- Marzę, żeby jak najdłużej rozwijać te swoje umiejętności twórcze i rozszerzać swoje plany dopóty, dopóki mi starczy zdrowia i sił.
- Życzę wiec panu tych sił i dziękuję za rozmowę.
ROZMAWIAŁA JADWIGA OSTROMECKA
« wróć | komentarze [0]