- W gminie Jabłonna Lacka spędził pan dzieciństwo i wczesną młodość, ale często pan tutaj wraca, nie tylko z racji historycznych zainteresowań…
- Moje młode lata są związane z miejscowościami wschodniej części powiatu sokołowskiego. Dzieciństwo to Czekanów (do trzeciego roku życia), potem rok Nieciecz, a następnie Jabłonna Lacka, gdzie dotąd mieszka moja mama, emerytowana nauczycielka historii. W Jabłonnie ukończyłem szkołę podstawową, Liceum Ogólnokształcące w Węgrowie. Potem studiowałem prawo na Uniwersytecie Warszawskim, a po studiach zacząłem pracować w Polskiej Akademii Nauk i odtąd w życiu zawodowym jestem związany przede wszystkim z PAN i z Warszawą. Od tego czasu w zasadzie moje związki ze stronami sokołowskimi, przynajmniej nominalnie, są ograniczone. Ale oczywiście tylko nominalnie, ponieważ mam tu mamę, nie najmniejszą dalszą rodzinę, przyjaciół i licznych znajomych, jest więc kogo odwiedzać. Zresztą im człowiek jest starszy, to tym większym sentymentem darzy strony swego dzieciństwa i ja jestem też tego przykładem. Mówiąc krótko, „ciągnie” mnie w podlaskie strony i kiedy tylko mam chwilę czasu, chociaż z tym akurat jest zawsze krucho, staram się tu przyjeżdżać.
- Które miejscowości powiatu sokołowskiego są dla pana szczególnie ważne?
- Dużo jest tych miejsc, ale niewątpliwie najwięcej sentymentu mam do stron nad Bugiem – miejscowości z parafii Jabłonna, Czekanów, Skrzeszew, Wyrozęby, a ze strony zabużańskiej – oczywiście Drohiczyn. Na początku Czekanów, bo tam się urodziłem, (jako nauczycielka mama dostała tam nakaz pierwszej pracy i właśnie te lata w Czekanowie najmilej dotąd wspomina). Potem oczywiście Jabłonna Lacka, bo to są lata mego dzieciństwa i szkoły, i sąsiednie Niemirki – gniazdo mojej rodziny od czasów nadania króla Kazimierza Jagiellończyka. Także strony w parafii Skrzeszew, gdzie w Liszkach u mojej babci Wiktorii (od strony mamy) spędzaliśmy z bratem niejedne wakacje.
A krajobrazu nadbużańskiego, z tymi pagórkami, laskami, nie zastąpiłbym na żaden inny. I zawsze twierdzę, że widok skrzeszewskiego kościoła, oglądanego przy dobrej pogodzie z dalekich pól, np. od strony Czapli Andrelewicz, jest najpiękniejszy z możliwych. Mickiewicz kiedyś pisał „o kraju lat dziecinnych” i ja jestem podobnym przypadkiem osoby emocjonalnie podchodzącej do stron dzieciństwa.
- Skąd wzięły się u pana zainteresowania historią?
- Od najmłodszych lat zawsze dużo czytałem i ten nawyk pozostał mi do dziś, podobnie jak kupowanie książek od czasów studiów. Do dziś uzbierałem całkiem dużą bibliotekę, głównie dzieł historycznych. Teraz mam kłopot, jak je zmieścić na półkach. Nowe nabytki ustawiam w drugich rzędach. Do tej pory pamiętam, jak z wypiekami czytałem w 5. czy 6. klasie podstawówki „Polskę Piastów” Pawła Jasienicy, którą podrzucił mi starszy sąsiad zza ściany w Jabłonnie Irek Wysokiński (dzisiaj zresztą O. Ireneusz, dominikanin, dr historii, dyrektor Archiwum Polskiej Prowincji Dominikanów w Krakowie). Byłem chyba utrapieniem jabłońskiej bibliotekarki, bo potrafiłem przychodzić wypożyczać kolejne książki praktycznie codziennie.
Oczywiście zainteresowania historyczne klarowały się stopniowo, ale odkąd pamiętam, to zawsze ciekawiło mnie, co było kiedyś. Na początku miało to formy, stosownie do wieku, proste, bo i lektury historyczne też mają swoje odmiany, od czytelnika na poziomie szkoły średniej do monografii stricte naukowych. Jak studiowałem na Uniwersytecie Warszawskim, to mogłem korzystać z przeogromnego zasobu słynnego BUW-u i już wtedy poznałem mnóstwo profesjonalnych pozycji z historii Podlasia, także tych XIX-wiecznych. Ale na tym etapie byłem tylko czytelnikiem. Moje kontakty z archiwami rozpoczęły się praktycznie ok. 20 lat temu, kiedy zacząłem wertować oryginalne źródła archiwalne, przede wszystkim w Archiwach Diecezjalnych w Siedlcach, Drohiczynie i Archiwum Państwowym w Siedlcach. I od tego się zaczęła moja prawdziwa przygoda z historią, w tym ujęciu aktywnym.
- Czy lata dzieciństwa i młodości miały wpływ na tą przygodę, nadając jej ten regionalny charakter?
- Na pewno tak. Czasami żartuję wśród przyjaciół, że byłem „obciążony” historią niejako genetycznie. Moja babcia Wiktoria z Wierzbickich Nasiłowska z Liszek w parafii Skrzeszew była prostą kobietą. Nie chodziła do żadnej szkoły, bo w jej czasach (była z rocznika 1900) dziewcząt nie posyłano do szkół, podstaw pisania i czytania nauczył ją jej kuzyn Kamiński, który uczył się w szkole w Siedlcach na geodetę (jego syn był zresztą 30 lat temu ministrem komunikacji).
I otóż babcia w długie wieczory lubiła namiętnie wspominać dawne dzieje, o których usłyszała z kolei od swojego dziadka Wincentego Wierzbickiego. Ja byłem chyba jej ulubionym wnukiem, bo zawsze słuchałem tych opowieści z największym zainteresowaniem. Więc mówię dziś, że pasje historyczne mam po babci Wiktorii (takie imię ma też moja córka). Mój dziadek, bardzo kochany, Antoni Nasiłowski, także snuł opowieści o swoich ułańskich przygodach gdzieś pod Kijowem w wojnie z bolszewikami 1920 r., ale ponieważ on „wżenił się” do Liszek (pochodził z Paprotni), najwięcej szczegółów z dawnych miejscowych historii znała babcia Wiktoria. W jej tradycji rodzinnej zawsze z największą atencją mówiło się np. o księdzu Brzósce. Wielokrotnie słyszałem od babci opowiadania o ukrywaniu się Brzóski w Krasnodębach Sypytkach w alkierzu za podwójną ścianą. Nota bene, nigdy nie podejrzewałem, słuchając kilka dekad temu tych opowieści, że przyjdzie mi samodzielnie rozwinąć i uzupełnić te powstańcze wątki księdza Brzóski. Druga opowieść babci z czasów Powstania Styczniowego, to wątek jej dziadka Wincentego Wierzbickiego, który w noc styczniową w młodym wieku z okutą na sztorc kosą poszedł do Powstania. Tak więc to była od dziecinnych lat moja tradycja rodzinna. Później, przez fakt, że moja mama studiowała zaocznie historię na Uniwersytecie Warszawskim, miałem kontakt z profesjonalną literaturą naukową. Podręczniki akademickie z historii powszechnej i historii Polski, m.in. prof. Zientary czy prof. Samsonowicza, które mama pożyczyła lub kupowała, przeczytałem daleko przed maturą. Może to były lektury grubo przed czasem, ale dzięki temu zdałem potem bez żadnych problemów egzaminy na prawo na UW, a w trakcie studiów egzaminy z historii czy historii prawa przychodziły mi z dużą łatwością. A prof. Henryk Samsonowicza był potem na studiach moim pierwszym rektorem, co do dziś poczytuję sobie za zaszczyt. Po wtóre, w wydanej w tym roku Historii gminy Jabłonna Lacka napisałem, że jego przodkowie dwa wieki temu mieszkali w Jabłonnie, jego przodek brał nawet ślub w tutejszym kościele. Podczas pracy w PAN poznałem osobiście prof. Samsonowicza, skądinąd świetnego gawędziarza. Potwierdził jabłoński epizod w historii swego rodu. Był nawet krótko 40 lat temu w Jabłonnie i przeglądał stare metryki.
- Kogo chciałby pan wspomnieć z lat szkolnych?
- Moje wspomnienia z lat szkoły podstawowej w Jabłonnie nie są zbyt szerokie. Wiadomo, że najchętniej grałoby się wtedy w piłkę nożną, no więc czasami trudno była nas zegnać z boiska. Wychowawczynią i nauczycielką biologii była Pani Maria Bańkowska, bardzo dobra nauczycielka. Mile wspominam polonistkę Panią Barbarę Bocheńską, rodem z Sokołowa. Jej lekcje języka polskiego były zawsze bardzo ciekawe. Oczywiście pamiętam wszystkich kolegów ze swojej klasy, ale takie to były czasy „komuny”, że później większość uczniów szła tylko do zawodówek.
Liceum Ogólnokształcące kończyłem akurat nie w Sokołowie, a w Węgrowie. Uważam po latach, że poziom szkoły był całkiem przyzwoity. Tu najmilej wspominam nauczycielkę geografii Panią Wiesławę Postek (jej syn Romek jest obecnie dyrektorem Muzeum – Zbrojowni na Zamku w Liwie). Do tej pory znajomość geografii, map jest moją mocną stroną. Łaciny uczył mnie emeryt Alojzy Żagan (nauczyciel starej daty, w pozytywnym tego słowa znaczeniu), dzięki niemu poznałem podstawy tego języka, to mi się niezwykle przydaje w kwerendach archiwalnych.
- Od kiedy tak na poważnie zajął się pan historią regionu?
- Jak wspomniałem, dociekania archiwalne rozpocząłem 20 lat temu. Zaczęło się całkiem prozaicznie, gdyż podczas jakiegoś spotkania z jabłońskim proboszczem ks. Józefem Franczukiem spytałem go, czy coś zostało z dawnej spuścizny archiwalnej parafii w Jabłonnie. Przy następnym spotkaniu ksiądz prałat wyjął, ku memu zaskoczeniu, całkiem gruby poszyt starych dokumentów w odpisach z XVIII w. A potem w organistówce Pan Konstanty Kopa otworzył szafkę, w której najstarsza księga metrykalna pochodziła z czasów „potopu” szwedzkiego. Dostałem wówczas przyzwolenie od ks. Franczuka, aby przejrzeć te materiały. I od tego się zaczęło. Trochę później, kiedy chciałem sprawdzić, co zachowało się o parafii jabłońskiej w zasobach archiwów, trafiłem do Archiwów Diecezjalnych w Siedlcach i Drohiczynie. Potem także do Archiwum Państwowego w Siedlcach. Tam okazało się, że spraw dotyczących parafii nie jest dużo, za to są dokumenty z gminy jabłońskiej i stare archiwalia hipoteczne. Zawsze tak wychodziło, że przy poznaniu jednego wątku, wyłaniały się następne, i tak w nieskończoność. Tak trwa w zasadzie do dziś.
Mnogość tematów i samych źródeł archiwalnych powoduje oczywiście, że trzeba dokonać pewnego samoograniczenia, bo jak nie da się całej wody wypić ze studni, tak i nie da się zgłębić wszystkich wątków. Przyznam się, że mało mnie pociągają tematy makro, historii globalnej, jakieś wielkie syntezy. Obserwuję obecnie renesans zainteresowań historycznych ujmowanych od strony „małych ojczyzn”. Podobnie i mnie najbardziej pociągają tematy przeszłości moich stron ojczystych i lokalnych społeczności (a podstawowe miejscowości zachowały tu ciągłość osadniczą od XV w. aż do czasów współczesnych), czy tematy losów niektórych rodzin podlaskich. Z tego podejścia wynika konkretny aspekt praktyczny, gdyż tematy o historiach lokalnych bardziej interesują miejscowego czytelnika.
- Efektem pańskiego szperania w archiwach są liczne publikacje…
- Uważam, że szperanie w archiwach dla samego szperania w szerszym ujęciu jest zajęciem bezproduktywnym. Bo cóż znaczy odkrywanie tajników historii, jeśli pozostanie to tajemnicą jednego czytelnika? Jeśli więc użytkownik archiwów potrafi przełożyć swoją wiedzę o dawnych czasach w postaci artykułu czy nawet książkowej monografii, to jest działanie chwalebne. Np. mój dobry znajomy pan Zbigniew Wąsowski spod Rozbitego Kamienia (czy, jak tam mówią, Rozbicia), od wielu lat urozmaica sobie emeryckie bytowanie kwerendami w aktach metrykalnych. Efektem tej pracy było wydanie obszernej pozycji o genealogii rodzin ze wszystkich wsi parafii Rozbity Kamień, niedawno ukazała się analogiczna pozycja dla parafii Kożuchówek. Benedyktyńska praca, i to naprawdę solidna.
Z drugiej strony obserwuję, że pojawia się coraz więcej osób, którzy piszą, i co gorsza publikują (dzisiaj Internet pozwala na wszystko), swoje „rewelacje”, najczęściej uzyskane z przepisania opublikowanych starych opracowań źródłowych. Ponieważ nader często jest to niestaranne przepisywanie z błędami, więc żeby to skomentować, trzeba by w zasadzie napisać drugą rzecz na temat niezbędnych korekt. Nie gustuję w takiej „twórczości”.
Wracając do moich „dokonań” wydawniczych, to zaczynałem od przyczynkowych artykułów w „Pracach Archiwalno-Konserwatorskich”, wydawanych od lat przez Archiwum Państwowe w Siedlcach. 15 lat temu był artykuł o szpitalu fundacyjnym św. Tadeusza w Wyrozębach rodziny Doria-Dernałowiczów. Uzupełnieniem tych wątków były potem artykuły w historycznych periodykach lokalnych o dziejach rodziny Doria-Dernałowiczów z Repek i ich kuzynów Korwin-Szlubowskich z Radzynia Podlaskiego. Oddzielnie napisałem też artykuł o cmentarzu w Wyrozębach. Z kolei efektem moich szerokich kwerend akt notarialnych i hipotecznych oraz referatów na kilku sesjach naukowych były potem artykuły o aktach notariuszy powiatowych regionu siedleckiego i notariuszy sokołowskich w l. 1795-1945. Pisałem także o księgach hipotecznych jako ważnym źródle historycznym.
- Jest pan też współautorem obszernego dzieła wydanego w 2006 r. pt. „Sokołów Podlaski, Dzieje miasta i okolic”…
- Grzegorz Ryżewski zaproponował mi w 2005 r. napisanie jednego rozdziału do historii Sokołowa monografii o Sokołowie Podlaskim. Wszystko zaczęło się od tego, że mój przyjaciel Tomek Jaszczołt, który dołączył do białostockiego zespołu Ośrodka Badań i Dokumentacji Zabytków (formalnego wykonawcy zamówienia burmistrza Sokołowa) zarekomendował moją osobę jako najlepiej zorientowaną w życiorysie Karola Kobylińskiego, właściciela Sokołowa w l. 1808-1833. Po wysłaniu opisu dokonań Kobylińskiego otrzymałem od Grzegorza propozycję, abym temat rozszerzył i napisał całościowy rozdział o Sokołowie z okresu od powstania Królestwa Kongresowego do powstania styczniowego. W ten sposób stałem się jedyną osobą w zespole autorskim z regionu sokołowskiego. Mój rozdział nie jest zbyt obszerny, ale treściwy. Przyznam się, że jestem przywiązany do tego podstawowego kompendium naukowego do historii Sokołowa. Z przeprowadzonych wtedy kwerend w Archiwum Głównych Akt Dawnych wyniknęło potem kilka ciekawych inspiracji badawczych (efektem ich był artykuł w drugim numerze „Sokołowskiego Rocznika Historycznego” o rozwoju przestrzennym Sokołowa od średniowiecza do XVIII w., pracuję teraz nad dalszym ciągiem tego tematu, tj. wiekiem XIX).
- Ostatnie 10 lat zaowocowały kolejnymi publikacjami…
- Wydałem kilka artykułów w „Pracach Archiwalno-Konserwatorskich” i „Roczniku Liwskim”, poświęconych Janowi Stanisławowi Krasnodębskiemu, posłowi na ostatnie sejmy I Rzeczypospolitej oraz Feliksowi Grzymale, społecznikowi i posłowi z okresu międzywojennego. Obaj byli zresztą związani z Jabłonną Lacką. W 2009 r. ukazał się też artykuł „Powojenne losy ziemian z gminy Jabłonna Lacka”, opisujący losy jabłońskich ziemian w powojennej komunistycznej rzeczywistości. Przydała mi się tu osobista znajomość z przedstawicielami rodzin Grzymałów i Tyborowskich. W tym samym roku w jednym z Roczników SGGW opublikowano mój artykuł o por. Józefie Małczuku „Brzasku" - ostatnim dowódcy sokołowskiej konspiracji niepodległościowej. W sierpniu 2010 r., w 90-lecie bitwy polskich ułanów z bolszewikami pod Skrzeszewem i Frankopolem wydałem także okolicznościową publikację, która prezentowałem razem z referatem podczas rocznicowej uroczystości w kościele w Skrzeszewie.
Z dokonań autorskich ostatniego okresu wymienię kilka pozycji poświęconych podlaskim wątkom powstania styczniowego, w szczególności o powstańcach styczniowych naszego regionu w świetle rosyjskich spisów represjonowanych, ponadto ukazał się artykuł „Echa powstania styczniowego na Podlasiu na kartach ksiąg metrykalnych”.
W tym roku napisałem monografię „Ksiądz Stanisław Brzóska – ostatni dowódca Powstania Styczniowego. W 150. rocznicę śmierci”. Jestem także autorem przygotowanej równolegle wystawy o księdzu Brzósce, prezentowanej w Senacie RP w dniu 11 czerwca 2015 r. (wystawa była zorganizowana przez Archiwum Państwowe w Siedlcach). Wystawa była prezentowana także w Sokołowie i Repkach.
W tym roku wydałem książkę „Historia gminy Jabłonna Lacka”. Mam całkiem pozytywny odzew od jabłońskich czytelników i to nie tylko. Dzwonił do mnie ostatnio Józef Pogorzelski z Chicago (jego dziadek ufundował przed wojną jabłońskiej orkiestrze instrumenty muzyczne), iż książka ma już swoich amerykańskich czytelników. Dzięki pani Agnieszce Rejowskiej książka ma bardzo ładną oprawę graficzną. Z kolei miesiąc temu w Archiwum Państwowym w Siedlcach otwarta została kolejna wystawa "Od likwidacji Unii do ukazu tolerancyjnego. 30 lat oporu unitów podlaskich 1875-1905." Wydałem też specjalny katalog wystawy, a w przyszłym roku ukaże się monografia książkowa poświęcona tym wydarzeniom. Z dr. Grzegorzem Welikiem z Archiwum w Siedlcach planujemy też kolejną prezentację wystawy unickiej m.in. w Sokołowie, Gródku i Czekanowie.
- Na czym polega praca historyka?
Praca historyka, jeśli chce się poważnie potraktować pisarstwo historyczne, wymaga przede wszystkim przeprowadzenia kwerend archiwalnych. Katalog źródeł jest oczywiście dosyć szeroki i nie będę tutaj rozwijał metodologicznej strony tego zagadnienia. Powiem tylko krótko, że od początku interesowały mnie specyficzne źródła, jakimi są stare księgi hipoteczne i akty notarialne. Zrozumienie treści tych nader obszernych tomów, przy moim prawniczym wykształceniu, okazało się nietrudne. Jak zaczynałem swoje dociekania, zainteresowanie tymi źródłami było znikome. Pamiętam doskonale, że na początku po każdej lekturze roczników akt notariuszy sokołowskich (w archiwach zachowały się akta od 1810 r.) trzeba było myć ręce z powodu kurzu, gdyż zapewne byłem ich pierwszym czytelnikiem, może nieraz i po stuleciu. Ale lektury zakurzonych grubych foliałów okazały się niezwykle przydatne, gdyż akty notarialne i komplementarne księgi hipoteczne dają ogrom wiarygodnych informacji. Efektem tych kwerend było kilkanaście referatów na organizowanych konferencjach i sesjach naukowych. Ponieważ po konferencji czy sesji wydawana jest zazwyczaj pozycja książkowa, organizatorzy proszą o złożenie artykułu. I wtedy zazwyczaj na światło dzienne wychodzi efekt finalny w postaci wydanej publikacji. I zazwyczaj tak jest, że mały artykuł kilkunastostronicowy poprzedzony jest żmudną kilkumiesięczną pracą źródłową.
Drugim obszarem moich zainteresowań są stare akta metrykalne i zasoby archiwów kościelnych. Przejrzałem praktycznie całość ksiąg dawnego konsystorza diecezji łuckiej z Janowa Podlaskiego (od połowie XV w.) oraz akta późniejszej diecezji podlaskiej z okresu XIX w. i okresu międzywojennego. Poza tym mam sporo materiałów z kwerend w archiwach poszczególnych parafii podlaskich. Znalazłem je po części
w Archiwum Diecezjalnym w Drohiczynie, które przejęło zasoby archiwaliów niektórych parafii. Podstawowa część starych źródeł jest jednak dalej rozproszona na miejscu w poszczególnych parafiach. Myślę, że po tych kwerendach nie najgorzej orientuję się w historii parafii rzymskokatolickich z naszego pasa nadbużańskiego i w personaliach podlaskiego duchowieństwa.
Efektem moich poszukiwań archiwalnych, nie taję, że bardzo czasochłonnych, było ponad 20 pozycji wydawniczych. Przeliczyłem je ostatnio i sam się zdziwiłem, że jest ich aż tyle.
Ostatnie moje doświadczenia pokazują, że warto przy okazji wydania książkowej pozycji monograficznej przygotować równoległą wystawę archiwalną. Wspomniana ostatnia wystawa unicka połączona jest z wydaniem bogato ilustrowanego katalogu, a przy okazji kolejnych prezentacji wystawy dojdzie niedługo obszerna monografia książkowa.
- Ma pan wykształcenie prawnicze. Skąd znajomość metodologii badań?
- Z punktu widzenia uzyskanego wykształcenia jestem absolwentem Wydziału Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, dodatkowo skończyłem aplikację radcowską i pracuję od lat jako prawnik w Polskiej Akademii Nauk i Centralnej Komisji do Spraw Stopni i Tytułów Naukowych. Jestem więc skromnym magistrem prawa, tyle że z tytułem mecenasa, i nie mam formalnego wykształcenia historycznego. Tomek Jaszczołt, najlepszy znawca okresu staropolskiego Podlasia, zanim otrzymał na Uniwersytecie w Białymstoku stopień naukowy doktora historii, też wcześniej uprawiał historię jako mgr prawa. Zawsze powtarzam żartobliwie, że działam na niwie historycznej, posługując się językiem mego ukochanego Sienkiewicza – jako „wolentarz”. Brak stopni naukowych absolutnie mi nie przeszkadza. Ani nie przeszkadza moim zleceniodawcom, którzy w moich dokonaniach historycznych widzą jakieś wartości merytoryczne, skoro je zamawiają. Z racji pracy zawodowej w PAN znam doskonale środowisko naukowe, w tym historyków, i przyznam się, że nie mam poczucia niższości. A sprawy metodologiczne można opanować samemu, to kwestia tylko odpowiednich lektur.
- Kilka lat temu Biskup Siedlecki Zbigniew Kiernikowski powołał pana w skład Diecezjalnej Komisji Historycznej...
- Diecezjalna Komisja Historyczna w Siedlcach powstała z doraźnej potrzeby sprawdzenia w źródłach poubeckich ew. zarzutów o współpracy niektórych księży z komunistycznym reżimem. Akta dawnego IV Departamentu MSW, tzw. księżowskiego były przejęte już wówczas przez IPN. Na szczęście, jako Siedlecka Komisja Historyczna nie mieliśmy dużo pracy. W badanych kilkunastu sprawach okazało się, że dokumentacja IPN zawiera w zasadzie tylko dowody na próby pozyskiwania przez SB niektórych księży przy okazji składania podań o paszporty, próby zresztą nieskuteczne. Postawa tamtego pokolenia księży Diecezji Siedleckiej była generalnie bez zarzutu. I to cieszy.
- Co uważa pan za swój największy sukces w zakresie realizacji zainteresowań historią regionu?
Nie traktuję uprawiania historii regionalnej jako pola do osiągania sukcesów, wyróżnień czy innych korzyści. Jest to dla mnie przede wszystkim przygoda intelektualna. Z punktu widzenia merkantylnego wiadomo zresztą, że honoraria wydawnicze za publikacje naukowe są bardzo niskie. Nie jestem poza tym pracownikiem etatowym uczelni czy archiwum, abym musiał zbierać punkty kwalifikacyjne do „dorobku”. Miarą sukcesu dla mnie jest poczucie własnej satysfakcji, że dane przedsięwzięcie doprowadziło się do końca. A poza tym pozytywne odczucie czytelników, zwłaszcza młodego pokolenia, że prezentowany temat historyczny ich zaciekawił. Stąd też forma wystaw archiwalnych, z planszami i bogatym wystrojem ilustracyjnym, gdyż obecne pokolenia szkolne myślą – mówiąc skrótowo - obrazkami. Nigdy nie odmówiłem prośbom szkół czy domów kultury, aby wygłosić na miejscu referat wprowadzający. Wystawa o księdzu Brzósce była też prezentowana, oprócz Senatu, w seminariach Diecezji Drohiczyńskiej i Siedleckiej, i w jeszcze w 10 miejscach. Cieszy mnie niewątpliwie tak szeroki rezonans.
- Co mógłby pan powiedzieć o swojej pracy zawodowej?
- Prowadzę od lat sprawy prawne Polskiej Akademii Nauk i jej kilku instytutów oraz sprawy Centralnej Komisji do Spraw Stopni i Tytułów Naukowych, moja wiedza historyczna niejednokrotnie przydała się w praktyce prawniczej. W Pałacu Staszica spotykam czołówkę polskiej profesury. Jako radca prawny uprawiam tzw. wolny zawód, co jest niezwykle istotne z punktu widzenia czasu pracy. Przygotowując ostatnią wystawę unicką, aby pojechać do Krakowa do Archiwum Archidiecezjalnego czy do Lublina do Archiwum Państwowego – nie musiałem brać urlopu czy załatwiać specjalnej delegacji, po prostu wygospodarowałem wolny dzień i pojechałem. A poza tym, gdybym nie był zawodowo czynnym prawnikiem, nie stać by mnie było prawdopodobnie na uprawianie historii. Z punktu widzenia bilansu czasu uprawianie historii jest deficytowe (wydawnicze stawki autorskie są generalnie symboliczne). Mówię czasami żartobliwie, że ze swojej działalności prawniczej „dokładam” do działalności historycznej. I absolutnie nie żałuję, że po maturze nie poszedłem na historię.
- Jakie trudności napotyka pan w swojej pracy historyka?
- Trochę inaczej wygląda uprawianie historii z pozycji etatowego pracownika naukowego zbierającego punkty do „dorobku”, a trochę inaczej z mojej pozycji „wolnego strzelca”. Co do moich ograniczeń, to generalnym ograniczeniem jest przede wszystkim czas, a w zasadzie brak czasu. Trzeba pogodzić pracę zawodową ze swoim hobby historycznym, a tu jeszcze jest dom, rodzina, dzieci chodzące do szkoły, etc., więc wszystko muszę robić szybko. Jak pytają się mnie, kiedy ja piszę dzieła historyczne, odpowiadam żartobliwie, że wstaję bardzo wcześnie, (co jest akurat prawdą). Zapewne redaktorzy wydawnictw narzekają na mnie, że teksty zawsze dosyłam ostatni i po monitach. Dopowiem też krótko, że korekty zazwyczaj robię w pociągu. Wracając do tematu ograniczeń - ogólnie nie narzekam, nie mam zresztą usposobienia malkontenta. Kiedyś były problemy z dostępnością niektórych materiałów archiwalnych, ale sytuacja zmieniła się na korzyść.
- Co w uprawianiu tej pasji daje panu satysfakcję?
– Jest takie modne dziś pojęcie „non profit”, więc powiem, że mam swoją cząstkę satysfakcji, iż w ramach działalności „non profit” wprowadziłem do tzw. obiegu czytelniczego i w ogóle do naszej pamięci zbiorowej kilka podlaskich wątków z historii powstania styczniowego. Chodzi nie tylko o postać księdza Brzóski, ale i np. o mieszkańców z drobnoszlacheckich wiosek z pow. sokołowskiego, w których Brzóska się ukrywał i którzy z rąk rosyjskiego zaborcy otrzymali surowe wyroki. Z tej społeczności pochodzi Ksawery Bielińskiego z Krasnodąb Sypytek, który za ukrywanie ks. Brzóski dostał wyrok kary śmierci, zamieniony w ostatniej chwili na dożywotni pobyt na Syberii. Wiem już, że Bieliński nigdy nie wrócił z Syberii (jego potomkiem w 5 pokoleniu jest Waldemar Kosieradzki, rodak z Sawic, obecnie mieszkający w Łosicach, nota bene mój kuzyn). Ale wiem też, że nie wrócili z Syberii podlascy towarzysze i sąsiedzi Bielińskiego skazani w sprawie ks. Brzóski na roty aresztanckie w głębi Rosji, m.in. Stanisław Bujalski z Borychowa, Józef Soszyński z Włodek czy Stanisław Pluta z Zawad. Może uda się kiedyś znaleźć dokładniejsze ślady o nich w archiwach syberyjskich.
Tak samo miałem dużą satysfakcję, kiedy w 2010 r. w kościele w Skrzeszewie głosiłem chwałę bohaterskich ułanów poległych w sierpniu 1920 r. w walce z bolszewikami. W przygotowanym wtedy wydawnictwie udało mi się odtworzyć blisko 35 nazwisk poległych polskich żołnierzy. Najmłodszy z nich, uczeń lubelskiego gimnazjum, miał 16 lat. Po latach nikt już o nich nie pamiętał, pomnik jednego z nich, ułana Feliksa Montaka został ok. 1980 r. w sposób wyjątkowo bezczelny ukradziony, zapewne przez miejscowego kamieniarza. O księdzu Brzósce i jego opiekunach oraz o poległych w 1920 r. w Skrzeszewie ułanach słuchałem opowieści przed laty od babci Wiktorii, jest to cząstka także mojej tradycji rodzinnej. Mam więc podwójną satysfakcję, że z tych babcinych opowieści udało mi się stare historie nie tylko odtworzyć dla szerszego kręgu czytelniczego, ale i poszerzyć o zupełnie nowe wątki. Wszystko z myślą, żeby o tych ludziach, którzy oddali życie za Ojczyznę, pozostała trwała pamięć. Bo to jest podstawa i obecnej polskiej tożsamości.
- Historia jest wielką pana pasją. Czy starcza czasu na inne zainteresowania?
- Jeszcze na studiach byłem członkiem klubu turystycznego Uniwersytetu Warszawskiego „Unikat”. Był to ciekawy klub i ciekawi ludzie. Poza tym były to czasy, kiedy każdorazowo paszport wydawała Służba Bezpieczeństwa, dotyczyło to nawet banalnych, zdawałoby się, wyjazdów na Węgry czy Rumunię. Dzięki „Unikatowi” udało mi się zwiedzić trochę świata, przy tym do tej pory nie za bardzo pojmuję, jak mogliśmy za 40 dolarów przez półtora miesiąca zwiedzić całą Grecję z Peloponezem, Kretą i Rodos i przejechać jeszcze pół Turcji. Ale przede wszystkim zjeździliśmy w tym czasie z plecakami całą Polską. Od tego czasu mam zresztą awersję do zwiedzania zakopiańskich Krupówek, sto razy bardziej wolę pojechać np. na Suwalszczyznę, gdzie jeszcze długo po studiach chodziłem z przyjaciółmi z plecakami na piesze rajdy. Teraz nie mam na to czasu, ale jeśli w wakacje jadę samochodem z rodziną w tzw. Polskę, to staram się zazwyczaj kierować na ścianę wschodnią i zawsze coś tam znajdę ciekawego poza standardem przewodników. Dzieci docinają mi zresztą niezłośliwie, że „tata nie ominie żadnego starego kościoła”, (co jest prawdą). A poza tym organicznie nie znoszę wyjazdów zagranicznych polegających tylko na leżeniu na plaży czy przy basenie przyhotelowym. Do tej pory wyjeżdżaliśmy zazwyczaj w lato z żoną i dziećmi, ale aby coś zwiedzić ciekawego. Dzięki temu dzieci poznały już główne zabytki Paryża (nie tylko Disneyland), Wilna, Budapesztu czy w roku ubiegłym – Wiednia. A w najbliższe lato polecimy do Rzymu.
- Jakie ma pan plany i marzenia?
- Plany krótkoterminowe to skończenie, zapewne jak zawsze w biegu, monografii książkowej poświęconej podlaskim unitom i historii ich oporu przeciwko narzucanej im obcej religii i rusyfikacji. No i będzie prezentacja wystawy unickiej, razem z tą książką, w szeregu parafiach diecezji drohiczyńskiej i siedleckiej.
Rok 2016 to rok Henryka Sienkiewicza, którego pisarstwem historycznym jestem od dzieciństwa nieustannie zafascynowany. Z Grześkiem Welikiem chcemy się w to włączyć, przygotowując w maju wystawę sienkiewiczowską, jako wspólną inicjatywę Archiwum Państwowego w Siedlcach i Instytutu Badań Literackich PAN. Znalazłem rewelacyjne materiały o rodzinie matki Sienkiewicza – Cieciszewskich z podlaskiej Woli Okrzejskiej, poza tym chciałbym nareszcie wprowadzić do obiegu naukowego postać jabłońskiego proboszcza księdza Alberta Marczewskiego, który był dotąd nazywany enigmatycznie „pierwszym nauczycielem” Sienkiewicza. Zapewne na ten wątek sienkiewiczowski składać się będzie wystawa, katalog wystawy i publikacja mego autorstwa. Mam nadzieję, że pani Agnieszce Rejowskiej, z którą mi się tak owocnie w minionym roku współpracowało, wystarczy cierpliwości.
Chciałbym też skończyć historię mojej macierzystej parafii w Jabłonnie Lackiej. Materiałów mam aż nadto, tylko kwestia znalezienia trochę czasu. Przy okazji wystawy unickiej myślałem o opracowaniu historii Czekanowa, wsi mego najwcześniejszego dzieciństwa. Wydanie publikacji o Jabłonnie czy Czekanowie traktuję trochę jako spłatę długu wobec swoich stron rodzinnych. A wiadomo, to są długi honorowe, trzeba je zrealizować.
Tyle konkretów na teraz. W swoim prywatnym archiwum mam tyle zgromadzonych materiałów, a w głowie tyle pomysłów, że starczyłoby na kilka przewodów doktorskich. Na razie czuję się trochę jak wiejski gospodarz, dla którego po miesiącach przygotowań przyszedł czas żniw i zbierania plonów. Ale chęci to jedno, realne wykonanie – to drugie. Zobaczymy.
- Życzę, żeby te plany udało się zrealizować i aby były dla pana źródłem satysfakcji, a dla nas, mieszkańców wspólnej „małej ojczyzny” źródłem poczucia lokalnej tożsamości i owocnie budowały naszą świadomość historyczną. Dziękuję z rozmowę.
ROZMAWIAŁA JADWIGA OSTROMECKA