2014-09-12
Znani? Nieznani? - Stąd
Wywiad z płk. Jerzym Maksajdowskim
- Skąd wzięły się pana związki z Podlasiem?
- To długa opowieść, tak jak moja droga do tej ukochanej krainy. Urodziłem się na Wołyniu, w Równem. Ojciec był rodowitym warszawianinem. Pełnił bardzo trudną służbę oficera Korpusu Ochrony Pogranicza. Został zamordowany przez NKWD 5 kwietnia 1940 r. na terenie północnej Rosji w Twerze. Ja - 6 tygodniowe niemowlę, razem z mamą - farmaceutką i 2 letnią siostrą 13 kwietnia 1940 roku zostałem wywieziony do Kazachstanu. Potem rozłąka z mamą, którą NKWD wywiozło i ślad po niej zaginął. Trafiłem do domu dziecka w Chabarowsku nad Amurem, na pograniczu Mandżurii i Chin, następnie do Władywostoku. Tam przeżyłem wojnę sowiecko - japońską, widziałem ogromnie dużo rannych, cierpiałem głód, straszliwy mróz, ogromną nędzę. Wiedziałem, że jestem Polakiem i bardzo tęskniłem za ojczyzną, chociaż po polsku już nie mówiłem. Do rodzinnego kraju wróciłem w grudniu 1948 roku specjalnym transportem z małymi Hiszpanami i Portugalczykami. Były to dzieci komunistów, którzy znaleźli się w ZSRR w latach 30, a później z rozkazu Stalina zostali zamordowani. Nas – małych Polaków urzędnicy PCK odebrali z pociągu na Dworcu Wschodnim w Warszawie. Na kilkanaście dni trafiłem do domu dziecka w Otwocku. Po badaniach lekarskich i oględzinach „dzieci ruskich”- bo tak nas nazywały polskie dzieci tego domu - skierowano mnie w nieznane. Było to Podlasie, Wirów nad Bugiem, dawny prawosławny monastyr.
- Co pamięta pan z pobytu w Wirowie?
- Niełatwo było przyzwyczaić się do nowego otoczenia. Dzieci „wyrośnięte” chodziły do początkowych klas w Szkole Powszechnej w Mołożewie. Ja byłem w grupie średniaków - dzieci mających po 8-10 lat. Kochany pan Kierownik Państwowego Domu Dziecka Eustachy Czuma zaczął ze mną naukę j. polskiego. Był spokrewniony z gen. Walerianem Czumą, obrońcą Warszawy we wrześniu 1939. Niezwykle ciepło wspominam też mojego nauczyciela i kierownika szkoły w Mołożewie pana Zdzisława Nowaka, szlachetnego i zacnego człowieka, który często z nami rozmawiał i był bardzo opiekuńczy. Pan Nowak mieszka w Sokołowie, odwiedzałem go nie raz. Łącznie z Domu Dziecka chodziło do szkoły ok. 100 dzieci. Po gehennie w Związku Radzieckim ten Dom Dziecka w Wirowie był dla mnie prawie jak raj.
Pamiętam, że ja i inni moi koledzy jako pomocnicy razem z wychowawcą Władysławem Kurowickim bywaliśmy w pobliskim Sokołowie na zakupach. Pamiętam piekarnię Wyganowskiego, sklepik Kruszewskich, sklepy rybne.
Uczyłem się bardzo dobrze. Po ukończeniu szkoły powszechnej dostałem się do Technikum Samochodowego w Legnicy.
- Wiem, że nie było to łatwe?
- Tak. Niektórzy wychowawcy pamiętali, że pochodzę z rodziny przedwojennego oficera, a wtedy, w czasie stalinizmu, a nawet później dla takich uczniów często zamknięta była droga do dobrych szkół czy na studia. Awansować mieli przede wszystkim dzieci chłopów i robotników. Wybrano dla mnie Zasadniczą Szkołę Górniczą.
- Jednak udało się spełnić marzenie o Technikum Samochodowym?
- Tak. Zadecydował przypadek. Pewnemu dziennikarzowi, który przyjechał do Wirowa, popsuł się samochód. Udało mi się coś naprawić, czym ująłem dziennikarza. Spełniając moją prośbę, zawiózł mnie do Skrzeszewa i umożliwił zadzwonienie do wymarzonej szkoły samochodowej. Udało mi się sposobem skompletować dokumenty i wyjechałem. Razem ze mną jeszcze dwóch kolegów. Ta podróż do Legnicy to materiał na oddzielną opowieść.
- Jak wspomina pan pierwsze spotkanie z Legnicą? Przecież tutaj w latach 1946 - 1993 znajdowało się największe skupisko wojsk radzieckich w Polsce - kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy. A pan ze Związkiem Radzieckim miał jednoznaczne skojarzenia.
- Tak było. Ze względu na dużą koncentrację w mieście jednostek wojskowych i struktur dowódczych Legnicę nazywano Małą Moskwą. Pierwsza myśl po przyjeździe - znowu trafiłem do Związku Radzieckiego. Duża część miasta, ta najpiękniejsza, wydzielona i ogrodzona wysokim płotem, była we władaniu Sowietów. Kiedy ukończyłem szkołę, wyjechałem stamtąd do Warszawy. Krótko pracowałem w FSO na Żeraniu.
- Ostatecznie jednak wybrał pan wojsko. Co było tego przyczyną?
- Może tradycja rodzinna? Przede wszystkim jednak brak mieszkania, spanie kątem u życzliwych ludzi, dalekie dojazdy do pracy. Podjąłem decyzję pójścia na uczelnię wojskową. Ukończyłem Wyższą Szkołę Oficerską w Pile i zostałem oficerem. Tak jak mój tata.
- Był pan zawodowym wojskowym w trudnych czasach…
- To prawda, nie było wtedy łatwo osobie wierzącej. Nigdy nie należałem PZPR, jednak trzymano mnie w wojsku, bo byłem pracowity i potrzebny. Omijały mnie awanse, nie miałem szans wyjazdu na przykład na misje pokojowe ONZ. Mam za to czyste sumienie i nie zdradziłem ideałów Ojca. Na emeryturę odszedłem w stopniu pułkownika.
- Wiem, że jest pan bardzo zaangażowany w pielęgnowanie pamięci historycznej, co wynika zapewne bezpośrednio z wojennych i powojennych losów rodziny i pana?
- Praktycznie od początku powstania Związku Sybiraków należę do tej organizacji. Mam legitymację Nr 6 wydaną przez Zarząd Główny Związku Sybiraków w Warszawie w dniu 29 sierpnia 1989 r. Należę do Warszawskiej Rodziny Katyńskiej od stycznia 1991 r. Jak zdrowie pozwala, biorę udział w różnych spotkaniach.
- Pamięta pan również o krainie lat dziecinnych…
- Kocham Podlasie, stale o nim pamiętam. Mam sentyment do tej krainy, do nadbużańskich rozlewisk, pasących się krów, a szczególnie do Wirowa, dlatego, że ta ziemia mnie przyjęła. Odwiedzam te strony tak często, jak mi zdrowie pozwala. Zaglądam do Wirowa i innych ważnych miejsc. Mam też tutaj znajomych i kolegów n.p. Zdzisława Małkusa, kolegę ze szkolnej ławy, z którym jestem w bliskim kontakcie. Teraz spotkałem się z p. Martą Stolarczyk i jej mężem Józefem oraz z Barbarą Mirek, czyli osobami, które w różny sposób związane były z Wirowem. Takie spotkania i rozmowy są dla mnie bardzo ważne, w tym momencie wracam do dzieciństwa i młodości. Gdybym mógł, to natychmiast wróciłbym na Podlasie na stałe, tutaj reperuję sobie zdrowie. Tu byłbym całkowicie szczęśliwy.
- Teraz znów przyjechał pan na krótko…
Tak, tylko na jeden dzień. Dzięki uprzejmości pana Andrzeja Sarny, który zawsze służy mi pomocą i z którym jestem w stałym kontakcie telefonicznym, odkrywam na nowo ziemię podlaską. Poprzednio między innymi byliśmy przy pomniku w Jagodniku za Ceranowem, w miejscu zwycięskiej bitwy, którą stoczył tutejszy oddział Armii Krajowej z Niemcami 28 lipca 1944 roku. Teraz pojechaliśmy do Budziszyna koło Mokobód, następnie na cmentarz do Łazówka, do grobu majora Franciszka Świtalskiego „Sochy”, dowódcy obwodu AK Sokołów Podlaski „Sęp", „Proso". Oczywiście odwiedziłem też Wirów. Wspomnienia z tego miejsca są zawsze żywe. Moi towarzysze podróży i ja pamiętaliśmy na przykład, że tutaj obok plebanii była jabłoń, która rodziła bardzo smaczne jabłka. Okazało się, że drzewo rośnie do dzisiaj. Nazbieraliśmy tych jabłek…
W Skrzeszewie na cmentarzu odwiedziliśmy grób majora Jaworskiego, zatrzymaliśmy się też przy obelisku upamiętniającym wyczyn 19. pułk ułanów majora Feliksa Jaworskiego. Tutaj 19 sierpnia 1920 r. 800 ułanów zmusiło do zmiany drogi odwrotu trzy kompletne dywizje bolszewickie i niedobitki trzech innych. Polacy wzięli do niewoli przeszło tysiąc jeńców, zdobyli 15 armat i ogromne tabory, przy stratach własnych 26 zabitych i 44 rannych.
- Co chciałby pan powiedzieć czytelnikom Wieści Sokołowskich na zakończenie wywiadu?
- Jestem bardzo przygnębiony sytuacją w mojej ojczyźnie. Od 1989 r. niby przemiany na lepsze, ale gruba kreska Mazowieckiego uwłaszczyła starą nomenklaturę. Polska staje się kolonią. Odwracamy się od morza - za którym tak zawsze rodacy tęsknili i śpiewali pieśń „Morze nasze morze, będziem wiernie Ciebie strzec”. Wszystko zamiera, zamiera moja ukochana wyśniona Polska.
- Życzę więc więcej nadziei na lepsze czasy dla naszej Ojczyzny oraz spełnienia osobistych planów i marzeń. Dziękuję za rozmowę.
ROZMAWIAŁA JADWIGA OSTROMECKA
« wróć | komentarze [1]