2015-03-07
Ze Zduńskiej Woli do Sokołowa - wysiedlenie w czasie niemieckiej okupacji w 1939 roku
Publikujemy pierwszą część wspomnień Albina Makowskiego, wieloletniego dyrektora cukrowni w Sokołowie Podlaskim.
Minęła 75. rocznica wysiedlenia mnie i mojej rodziny z własnego mieszkania w Zduńskiej Woli i umieszczenia nas we wsi Komorna, gmina Obrazów niedaleko Sandomierza. 13.12. 1939 – dzień jak każdy inny. Wieczór, godzina 21, gram w karty z moim bratem, mama szykuje się do spania, ojciec czyta gazetę. Naraz za oknem słyszymy krzyki – polnisze szwejne raus polen i inne plugawe słowa. Dalej słychać płacz kobiet i dzieci wyprowadzanych z mieszkania. Ojciec nakazał nam milczenie, by nie prowokować kogokolwiek. Niestety – po chwili przed drzwiami naszego mieszkania także zagrzmiało. To Niemcy w cywilnych ubraniach ryczeli – otwierać do jasnej cholery. Brutalnie wkroczyli do naszego mieszkania, z krzykiem brali za kołnierze i wyprowadzali na korytarz. Mojej mamie nie pozwolili ubrać się w sukienkę, bo szykując się do spania była w nocnej koszuli, ale tych oprawców nie interesowało. Czuliśmy się okropnie, wystraszeni nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić.
Padał zimny deszcz. Poczucie niepewności potęgowało się. Pognali nas do nieczynnej fabryki. Nakazali nam położyć się brudnym betonie, obok innych rodzin, także brutalnie wypędzonych z mieszkań. Atmosfera napięta, pełna strachu, niewiedzy, bo żadnych informacji czy komunikatu nie podawali. Przez cała noc prawie nikt nie spał, słyszało się tylko prowadzone szeptem rozmowy i płacz dzieci, groźnie uciszanych przez posterunkowych. Na sali znajdowało się około 50 rodzin. Niektóre z nich wzięły ze sobą poduszki, różne przykrycia i inne przedmioty. Mojej rodzinie nie pozwolono zabrać ze sobą niczego…
Następnego dnia o 5 rano pognali nas na dworzec kolejowy i poupychali w brudnych śmierdzących wagonach bydlęcych. Chciałam wejść do wagonu osobowego, ale kiedy stanąłem na pierwszym stopniu wagonu, niemczak w moim wieku kopnął mnie w twarz i krzyknął – weg! Odczułem to okropnie, chciałem go zbić, ale za nim stał esesman i bojąc się go skierowałem się tam, gdzie wchodzili nasi – do tych brudnych wagonów. Dzień był ponury, nastroje przygnębiające. Polacy za zakratowanymi oknami śpiewali „Jeszcze Polska nie zginęła”. Ale cóż, Niemcy robili, co chcieli.
Pierwszy dzień był straszny. Potrzeby fizjologiczne były załatwiane w wagonie, na oczach wszystkich. Odchody usuwano przez szpary w podłodze i w drzwiach. Smród niesamowity, w każdym wagonie po 40 osób, jazda na stojąco. Kto mógł, układał się na podłodze. Półtorej doby wozili nas po Polsce. Wreszcie Niemcy przesadzili nas do ocieplonych osobowych wagonów. Było trochę lepiej, ale jedzenia nie dawali. Już nie pamiętam, miałem wtedy 13 lat, kto nam dawał jedzenie. W czasie chwilowego postoju pociągu niektórzy wyskakiwali przez okna, by zdobyć jakąkolwiek żywność, ale Niemcy przeganiali takich batami, a nawet chcieli strzelać.
Na trzeci dzień dojechaliśmy do stacji w Sandomierzu. Tu trzeba była przejechać po uszkodzonym moście kolejowym. Parowóz mógłby wpaść do Wisły. Niemcy zdecydowali się przepychać po trzy wagony. Padł strach – czy te trzy wagony utrzyma tor? Matki, bojąc się o swoje dzieci, chciały je wypuszczać przez okna, tego jednak nie zrobiły, bo wagony przejechały szczęśliwie na drugi brzeg Wisły. Okoliczni mieszkańcy, wiedząc o naszym trudnym losie, przynosili nam dużo jedzenia, za co byliśmy im bardzo wdzięczni i gorąco im za to dziękowaliśmy.
W Sandomierzu umieścili nas w budynku gimnazjum, dali pierwszy posiłek i po nocy twardo przespanej rozdzielili poszczególne rodziny do różnych wsi, przydzielając do mieszkań chłopskich i majątków ziemskich. Moją rodzinę umieścili we wsi Komorna. Jak straszne warunki życia nas spotkały, napiszę w następnej części wspomnień.
ALBIN MAKOWSKI
« wróć | komentarze [0]