W 70. rocznicę bitwy pod Monte Cassino
W niedzielę 18 maja minęła70. rocznica zakończenia walk o Monte Cassino. Bitwa ta, najcięższa i najkrwawsza z walk zachodnich aliantów z Niemcami na wszystkich frontach II wojny światowej, była kluczowa dla jej losów. Ostatecznie linie niemieckie we Włoszech zostały przełamane w dużej mierze dzięki natarciom Polaków, czyli armii generała Władysława Andersa. W bitwie zginęło 923 polskich żołnierzy, 2931 zostało rannych, a 345 uznano za zaginionych.
Centralnym punktem obchodów tej rocznicy była uroczysta Msza św. na Polskim Cmentarzu Wojennym na Monte Cassino. W naszej lokalnej społeczności wydarzenie zostało uczczone w dniu 19 maja sesją naukową, o której napiszemy w następnym numerze.
W 1945 r. na Monte Cassino otwarto polski cmentarz wojenny z grobami ponad 1000 żołnierzy 2 Korpusu Polskiego. W 1970 r. pochowano tam zmarłego w Londynie gen. Władysława Andersa. Na miejscu wiecznego spoczynku zdobywców Monte Cassino wyryto napis „Przechodniu powiedz Polsce, żeśmy polegli wierni w jej służbie”. Wśród tych, którzy przeżyli, był Bronisław Marchel ze wsi Białobrzegi gmina Sterdyń. Oto fragmenty jego pamiętnika z tamtych lat.
„Jesteśmy na ziemi Europy. W tyle została Azja i Afryka. (…) my wygnańcy z Polski na stracenie już widzimy swoją Polskę na horyzoncie. (…) Sprzyjają nam dobrze [Anglicy i Amerykanie], bo już dostali dobre wciery pod Monte Cassino. Tylko na nas czekają i mają trochę nadziei, bo front stoi w miejscu długi czas. Klęska. […] W pierwszy dzień po Świętach 27 kwietnia wyjazd na linię frontu, do miasta Winafro. Tam stanęliśmy już cały czas bitwy (…). Baterie zajęły stanowiska w pierwszej linii pod Monte Cassino. Był tam wąwóz, nazywał się po włosku Inferno. Polacy przemianowali go na Wąwóz Gdański. Hitler zabrał nam Korytarz Gdański – a Polacy mu za ten korytarz zabrali Wąwóz Gdański i został tu przez Polaków pobity (…). Oczekujemy każdego dnia, każdej godziny i chwili, że już nastąpi ofensywa. Panuje cisza na całym odcinku frontu. Jak dniem tak i nocą. Motory samochodów tylko z daleka ryczą po drogach górzystych. Odbywa się podciąganie wszelkiego rodzaju posiłków, broni, amunicji - nawet i wody do motorów pod linię frontu i piechoty. Dzień po dniu następuje. Godzina po godzinie.
Każdemu żołnierzowi nerwy się rozstrajają. Chciałby jak najprędzej z jednego Szwaba ubić, bo każdy jest nastawiony na nich. Albowiem, co dzień słuchamy audycji radia podziemnego z kraju. Jaki oni tam terror stosują, jakie zbrodnie wyprawiają. Już nie jeden żołnierz w Italii, w Drugim Korpusie wie, że jego brat lub ojciec pod murem rozstrzelany (…).
Zbliża się dzień 11 maja 1944 roku. Powoli nadszedł wieczór. Oficerowie już zaczynają spoglądać po sobie i na zegarki patrzą. Mapy trzymają w rękach. Coraz częściej patrzą na zegarki. O godzinie 11 wieczorem rozlega się trąbka na całym froncie, żałosna. Po trąbce przemówiono słowa. Tak i nadeszła nasza godzina.
(…) Uderzyły wszystkie działa na całym odcinku frontu. Od Morza Tyrreńskiego do Morza Adriatyckiego. Zrobiła się wojna i zarazem otworzyło się piekło. Ziemia trzęsła się od huku. Huku dział i rwania się pocisków. Na niebie łuna, bo ziemia się paliła. To nie była wojna, tylko piekło się odkryło. Tak było aż do 18 maja. Dniem i nocą piechota nacierała, a Niemcy kosili jak kosą trawę, bo siedzieli na wzgórzach, mieli dobre pole ostrzału, dobrą widoczność i dobre bunkry żelbetonowe.
24 godziny wszystkie działa biły na całym odcinku frontu Drugiego Korpusu bez przerwy. Aż się zaczęły już lufy rozkalibrowywać. A piechota nacierała, nie patrząc na duże straty. Nieprzyjaciel siedział na wzgórzach bardzo umocniony. Bunkry były takiej grubości, że bomba jedno - tonowa z wierzchu nic im nie szkodziła. A tych wzgórz było bardzo dużo. Na każdym po trzy, cztery bunkry. Otwory miały skierowane we wszystkie kierunki- nasza piechota była bardzo odkryta i dobrze widoczna. Nazwy tych wzgórz: Kloster - 800 metrów, Monte Cairo - 1664 metry (…)
Bardzo ciężko było zdobyć miejscowość Albaneta, wzgórze Widmo, wzgórze San Angelo (Anioła Śmierci), wzgórze Kastellano, wzgórze 569, 593, jeszcze „Małe Siodełko”, „Duże Siodełko”, wąwóz bardzo ciężki do zdobycia – Mała Miska. Jeszcze było Wzgórze Straceńców. Dowódca posłał pluton- nikt nie wrócił.
Wszystkie te wzgórza to była obrona nieprzyjaciela, miał całą naszą linię jak na dłoni. A nasi musieli posuwać się do góry, zdobywać bunkier po bunkrze i to z dużymi stratami. Postanawia drużyna za wszelką cenę zdobyć bunkier, który już mają na oku, dobrze zauważony. Ale nieprzyjaciel też ich dobrze obserwuje. Który się poderwie, już zabity lub ranny. Ale były wypadki, że jeszcze mniej ranny zdążył wrzucić granat w otwór bunkra. Bunkier zamilkł. Pozostali trzej lub czterej żołnierze są jeszcze ukryci, bo dopiero jeden bunkier zdobyli, a tam jeszcze jest ich więcej. Ale z drugiego bunkra już ich nie biją (…).
Było takie zdarzenie. Drużyna wdarła się na wzgórze Widmo, które posiadało trzy bunkry. Zdobyli dwa. Przez wrzucenie granatów unieszkodliwili obsługę karabinów maszynowych. Ale naszych żołnierzy zostało tylko trzech. I to dwóch ciężej rannych, a jeden lżej. Teraz pomyślcie zdrowym rozumem: z tego trzeciego bunkra Niemców wychodzi dwunastu, ręce trzymają do góry, na karabinie białe kalesony, ze się poddają. Przypadkowo dołączył do nich jeden polski żołnierz, który dał radę jeszcze trochę manipulować karabinem i straszyć Niemców. (…) Nasi ustawili ich jeden za drugim, po trzy kroki odstępu, ręce kazali założyć za głowę, nie oglądać się, bo kula w łeb. Ale nie mieli już żadnej amunicji. Gęsiego zeszli w dół. Zameldowali dwunastu jeńców u dowódcy Brygady.
Ciężkie to były walki i z bardzo dużymi stratami. A jednak Polacy walczyli do ostatniego tchu. Zwyciężyli. Nie załamali się, zdobyli klasztor, pierwsi zatknęliśmy swój Sztandar na gruzach Monte Cassino. Pokazali swój hart bojowy i chociaż na obcej, włoskiej ziemi, to Niemców pobili.
Po zdobyciu Monte Cassino i Piedimonte dali nam dwa tygodnie odpoczynku. Wycofali nas – te niedobitki do tyłu, do Winafro, miasta gdzie stały nasze odwody. Po tych ciężkich walkach żołnierz się nie nadawał do następnych bojów. Był bezgranicznie wycieńczony, podupadły na siłach i wyczerpany nerwowo. Ale Polska była coraz bliżej”
Dla pana Bronisława Marchela droga do Polski była jeszcze długa. Ze względu na polityczne zmiany w kraju planował nawet ściągnąć rodzinę do Anglii, a potem do USA. Jednak było to trudne w tamtych czasach. Ostatecznie w 1947 roku wrócił do swoich nadbużańskich Białobrzeg, do żony i pięciorga dzieci. Nad Bugiem mieszkał do końca życia (zm. w 1986 roku), z pietyzmem przechowując pamięć o wojennej i powojennej tułaczce. Czasy PRL-u nie sprzyjały utrwalaniu pamięci o losach żołnierzy z armii gen. Andersa. Trzeba tu przypomnieć, że w 1946 roku Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej Edwarda Osóbki-Morawskiego pozbawił obywatelstwa polskiego 76 oficerów Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Przywrócenie obywatelstwa uchwaliła Rada Ministrów PRL 23 listopada 1971. Generałowi Władysławowi Andersowi obywatelstwo przywrócono dopiero w 1989 roku. Nie żył już wtedy od 19 lat.
Wiele o swoim Dziadku Bronisławie Marchelu wie p. Ireneusz Trusiak, mieszkaniec Białobrzeg, który chętnie i ciekawie opowiada o jego losach. Śladami dziadka dotarł nawet na Monte Cassino. Jak mi powiedział, dziadek był przekonany, że uratowanie z zesłania na Syberii i ocalenie w czasie walk we Włoszech zawdzięcza głębokiej wierze i modlitwie. Wielokrotnie opowiadał o wielu cudownych wyjściach z opresji.
W Związku Radzieckim modlił się na różańcu wykonanym z kulek chleba i nie rozstawał się metalowym kociołkiem. W kociołku mógł ugotować zupę z kory, myszy, wrony. Jedli to z kolegami i byli mniej głodni niż inni. W nocy kociołek sztywno przymocowywał sznurkiem do gardła jak najcenniejszy skarb, uniemożliwiając kradzież naczynia. Przetrwał cudownie, bez lekarstw i pomocy ciężkie zapalenie płuc. We Włoszech też wielokrotnie narażony był na śmierć. Funkcja kierowcy zaopatrzenia i wożącego meldunki, jazda po krętych dróżkach pod obstrzałem wroga była bardzo niebezpieczna. Sam gen. Anders po bitwie zdziwiony zapytał „Marchelu, ty żyjesz!?”.
Po powrocie do domu pan Bronisław lubił opowiadać o swoich przeżyciach. Rodzina nagrała długą kasetę z tymi wspomnieniami, niestety zostało tylko 15 minut nagrania. Są liczne pamiątki i najważniejsza – pamiętnik. Żyją też rozmówcy. Czas jednak ucieka. Warto, żeby powstało większe opracowanie na temat wyjątkowych losów Bronisława Marchela.
Dłuższe fragmenty pamiętnika Bronisława Marchela zawarte są w 29. Biuletynie z października 2013 roku Sokołowskiego Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego. Pani Janina Tenderenda i pani Wanda Wierzchowska włożyły wiele trudu w przygotowanie artykułu. Dziękuję za możliwość skorzystania z efektów ich pracy. Dziękuję również panu Ireneuszowi Trusiakowi.
Dodać należy, że z inicjatywy Janiny Tenderendy pamiętnik Bronisława Marchela od maja 1998 r. do lutego 1999 r. drukowany był w „Naszej Gazecie Sterdyniak”. Pismo ukazuje się do dzisiaj, obecnie jako kwartalnik.
JO
« wróć | komentarze [0]
Dodaj komentarz
Komentarze do tego wpisu
Nie utworzono jeszcze komentarzy dla tego wpisu