Twardziele Z Amanalco
Wczoraj wróciłem z krótkiej wyprawy do dwóch malowniczych, starych „pueblos.” Wiadomo, że podróże kształcą, w dodatku poprawiają samopoczucie.Pierwsze miasteczko, do którego dotarłem to Amanalco; od stolicy zaledwie dwie i pół godziny drogi, którą przemierzyłem nowoczesną autostradą. Potem autobus zjechał na niezwykle krętą szosę nad przepaściami. Kiedy patrzyłem w dół, strach zaglądał mi w oczy- jednak warto żyć! Miasteczko kolorowe, senne, pachnące produktami z pobliskiego bazarku, ziołami, owocami i meksykańską, lokalną kuchnią. Jedna uliczka biegnąca wzdłuż ku górze, antyczny, prowincjonalny kościółek z końca siedemnastego wieku, mały, „klimatyczny” skwer z fragmentami nieudanej rekonstrukcji kolonialnego akweduktu, po którym szalały dzieciaki, bawiąc się w chowanego. Na rogu barwnie ubrane kobiety w różnym wieku rozstawiły swoje kosze pełne bananów, melonów, aromatycznych ananasów. Zaskoczył mnie stragan z misternie ułożonymi w piramidę świeżymi, wielkimi truskawkami. Kiedy spacerowałem dalej, rozglądając się dookoła, czułem na sobie dziesiątki spojrzeń tubylców. Gromadka dzieciaków biegała wokół mnie w podskokach a bezpańskie psy niechętnie schodziły z drogi, nieufnie powarkując. Jakaś stara Indianka na mój widok zrobiła znak krzyża, spoglądając na mnie z wyrzutem, jakby chciała powiedzieć, że zakłócam odwieczny spokój jej miasteczka i nie pasuję do niego.
Stałem się jednodniową sensacją tego sennego „pueblo”, wzbudzając zainteresowanie, ciekawość i nieuzasadniony, nerwowy niepokój.
Dla zabicia czasu wstąpiłem do okolicznej „cantiny” i przy barze zamówiłem „un trago”, czyli drinka -”cuba libre”: biały rum Bacardi, coca-cola z lodem i odrobiną soku z limonki. Pogadałem z młodym cantinero (barmanem) a właściwie odpowiadałem na jego pytania, bo facet był niezwykle wścibski. Przyzwyczaiłem się, że wszyscy mnie pytają, kim jestem, skąd przybywam i co tu robię. Dla obydwu z nas było to „wytracanie” czasu; on nudził się, stojąc za barem, a ja też nie miałem nic do roboty. Byłem jedynym gościem w kantynie.
Kiedy już zdobyłem jego zaufanie -co nie jest rzeczą prostą- zaprosił mnie na wieczorną fiestę mówiąc, że o tej porze spotykają się tutaj wszyscy „machos del pueblo” czyli twardziele z wioski. Zapewniał, że są „pacificos”, czyli spokojni i nie strzelają do cudzoziemców bez wyraźnego powodu; chyba, że w drodze wyjątku. Nie do końca mnie przekonał.
W trakcie rozmowy chciałem skorzystać z toalety, co jest objawem zdrowym i naturalnym po wypiciu kilku „tragos” (drinków), zapytałem więc barmana o najkrótszą drogę do łazienki. Ku mojemu zaskoczeniu, wskazał mi całkowicie odsłonięty kąt w rogu kantyny, odgrodzony jedynie niewysoką, sięgającą do bioder ścianką. Hm. Jeżeli któryś ze stojących obok „machos” się wychyli ( a różnie z nimi bywa), zobaczy, czym dysponujesz. Pół biedy, kiedy nie masz nic do ukrycia; gorzej, kiedy nie masz nic do pokazania. Stajesz bokiem do reszty pijących, sikając do metalowej rynienki; miejsce tylko dla jednego. Głupio mi było robić to w „cantinie” obok barmana, stojącego obok, ale nie miałem wyjścia. Jeśli ktoś odczuwa bardziej spektakularne potrzeby, musi co sił w nogach pędzić do domu. Problem w tym, żeby zdążył, bo miasteczko rozległe…. chyba, że pod agawą.
Następnego dnia pojechałem do oddalonego o 30 minut od Amanalco, sąsiedniego miasteczka-Valle de Bravo, położonego nad malowniczym jeziorem, otoczonym niewysokimi górami. Atmosfera bardziej kosmopolityczna. Sporo obcokrajowców, szczególnie z Europy, którzy wprowadzają trochę zamieszania. Większość z nich to stali mieszkańcy. Jest leniwie, barwnie, bajecznie. To pora sjesty. Tak jest wszędzie na meksykańskiej prowincji. Gdzie spojrzysz, przyciągają wzrok wąskie uliczki pełne straganów z lokalnymi przysmakami i ze świeżymi owocami. Dachy kolonialnych, białych, starych domów czerwienią się od dachówki, którą są pokryte. Na „zocalo”- głównym placyku miasta, przy katedrze na ławkach wśród drzew odpoczywają jego mieszkańcy, turyści oraz okoliczne, bezdomne psy. Permanentna sielanka. Jedynie ptaki nie próżnują. Są ożywione a ich głośny śpiew rozprasza atmosferę słodkiego lenistwa. Zresztą słowo „śpiew” nie jest adekwatne do tego, co wydobywa się z małych, ptasich gardeł. To raczej ostry wrzask, przeraźliwy skrzek i gwizd.
Schodząc wąską uliczką, przeciskającą się między wiekowymi, białymi, parterowymi domami z czerwonymi dachami doszedłem do malowniczej laguny, na której kiwają się od podmuchu wiatru zakotwiczone małe jachty i łodzie.
Żeby jednak nie zapomnieć, że żyjemy w Meksyku w dwudziestym pierwszym wieku, od czasu do czasu widać przedzierające się przez wąziutkie uliczki, zmotoryzowane patrole lokalnej policji uzbrojonej po zęby o surowych twarzach, kontrolującej miasteczko w obawie przed gangami handlującymi bronią i narkotykami. Mąci to spokój tej pozornej oazy szczęśliwości. Pełno tu niedrogich „hostales i posadas”- małych i przytulnych, gdzie nie tylko można tanio spędzić noc, ale też zakosztować regionalnych, smacznych dań serwowanych na życzenie gościa.
Que viva Mexico! Niech żyje Meksyk!
(el trago-łyk,drink; la cantina- kantyna, bar; pacifico-pokojowy; hostal, posada-małe, niedrogie hoteliki)
A.ZBROŻEK
« wróć | komentarze [0]
Dodaj komentarz
Komentarze do tego wpisu
Nie utworzono jeszcze komentarzy dla tego wpisu