29
2022
2013-05-10

Sokołów mojego dzieciństwa


Do Sokołowa Podlaskiego moja rodzina powróciła krótko po wojnie. Miałem wtedy dwa lata.
Sokołów Podlaski był typowym miasteczkiem wschodniej Polski. Przed wojną większość mieszkańców stanowili Żydzi, którzy zajmowali się rzemiosłem, drobnym wytwórstwem i innymi interesami. W centrum miasta skupione były murowane budynki administracji i urzędów oraz żydowskie kamienice. Przestrzeń poza centrum wypełniała na ogół zabudowa drewniana. Działania wojenne spowodowały ogromne zniszczenia miasta. Zburzona została większość budynków użyteczności publicznej oraz wiele budynków mieszkalnych. (…)

Rynek
Centrum miasta stanowił duży brukowany rynek. Bruk był nierówny, gdzieniegdzie występowały zagłębienia oraz dziury po brakujących kamieniach.
W wielu miejscach po deszczu robiły się ogromne kałuże. Na środku rynku, za metalowym ogrodzeniem mocowanym do betonowych bloków, stała strzelista, „okaleczona” kolumna pomnika księdza Brzóski. Cała wewnętrzna przestrzeń pomiędzy ogrodzeniem a pomnikiem wypełniona była grobami czerwonoarmistów. Pamiętam na nich tabliczki z dziwnymi literami. Miejsce to nie bardzo mi się podobało.
W niewielkiej odległości od pomnika była studnia z betonową cembrowiną, na której stała żeliwna kolumna pompy z długą dźwignią, której początkowo nie potrafiłem poruszyć. Mama zakazała mi kiedykolwiek pić z niej wodę. Jednak, kiedy podrosłem, często z niej korzystałem w letnie upały.
Zabudowa wokół rynku nie była pełna. Od południa wzdłuż ulicy Długiej stały przyklejone do siebie, dwupiętrowe kamienice. Ich zniszczone, dziurawe tynki „urozmaicone były” dawno niemalowanymi oknami z zakurzonymi szybami. Łaciate dachy świadczyły o prowizorycznej naprawie. Zniszczone, odrapane drzwi wejściowe na ogół nie miały zamków. Małe sklepiki, do których wchodziło się po kilku schodkach, zamykane były drewnianymi okiennicami zabezpieczonymi grubą sztabą zamykaną na kłódkę. W tej zwartej zabudowie przerwę stanowił jedynie wlot ulicy Magistrackiej. Tuż obok rynku, przed wylotem ulicy Próżnej, straszyły kilkupiętrowe ruiny zbombardowanej kamienicy. Wewnątrz nie było dachu i stropów, wszystko się zawaliło i stało się wielkim gruzowiskiem sięgającym kilku metrów.  Ze ścian sterczały pogięte, stalowe belki stropów. Nieraz widziałem tam podejrzanych ludzi lub osoby wdrapujące się na gruzowisko za potrzebą. (…)
Od strony wschodniej, aż do Szewskiego Rynku, stały parterowe „pawilony” z wieloma sklepikami różnej wielkości. Czegóż tam nie było? Sklepy z żelastwem, z artykułami szewskimi, odzieżą, pasmanteria, farby i kreda do malowania pomieszczeń, wyroby z drewna i wiklinowe kosze, a także szewcy, cholewkarze, krawcy, rymarze...
Nie było jeszcze elektryczności. W zimie, gdy szybko się ściemniało, zapalano w sklepikach naftowe lampy. Cienie wchodzących osób kładły się „strasznymi” kształtami na ladach i półkach z towarami. Nie lubiłem wtedy tam chodzić.
Duża część sklepów była zamknięta, zapewne ich właściciele zginęli w czasie wojny.
Potem to handlowe centrum zburzono i na tym miejscu pobudowano brzydki budynek, który mieszkańcy trafnie nazwali „stodołą”.
Od strony północnej, wzdłuż ulicy Wilczyńskiego, prawie nie było zabudowy. Stały tam, zbudowane po wojnie, dwa niewielkie parterowe budynki z kilkoma sklepami. Za nimi, w dole kilkumetrowej głębokości, który był zapewne piwnicą zburzonego domu, leżały lśniące pociski armatnie. Dla zabawy, bezmyślnie rzucaliśmy w nie cegłami. Na szczęście nie wybuchły. Zachodniej zabudowy rynku nie było. Za płotami rosło zielsko. Przed wojną stał tam budynek starostwa.

Ulice
Wszystkie ulice w centrum miasta miały nawierzchnię z „kocich łbów”. Te w otoczeniu rynku posiadały krawężniki oddzielające chodniki, które w części wyłożone były betonowymi płytami. W niewielkiej odległości od rynku, brukowane jezdnie o bardziej łukowatym profilu miały też brukowane rynsztoki, którymi spływała woda deszczowa lub ścieki wylewane przez mieszkańców. Ulice bardziej oddalone od centrum rzadko były utwardzone.

Codzienność
Miasto żyło spokojnie. Prawie wszyscy się znali. Kuszący zapach pieczywa roznosił się codziennie w sąsiedztwie piekarni Suchty, Jakubika, Marciniaka..., a przygarbiona Wichcia za kilka groszy nosiła źródlaną wodę w wiadrach zaczepionych do nosiłek. Od czasu do czasu słychać było turkot przejeżdżającej furmanki. Konne furgony rozwoziły do sklepów pieczywo i inne towary. A w jedynym w mieście sklepie pani Sudarowej można było kupić gazetę lub zeszyty. Wielką atrakcją, skupiającą uwagę mieszkańców, był każdy, z rzadka zatrzymujący się samochód osobowy lub motocykl.

Tabor cygański
Od wiosny z zaciekawieniem przyglądałem się przejeżdżającym kilkakrotnie przez miasto cygańskim wozom udającym się na obozowisko. Tabor składał się zazwyczaj z kilku lub kilkunastu pięknie zdobionych „wagonów” ciągnionych przez parę koni. Woźnicami byli mężczyźni. Pojazdy te posiadały duże okna, przez które mimo zaciągniętych firan, dostrzec można było znajdujące się wewnątrz kobiety i dzieci.

„Władza ludowa”
Niestety, w tamtych czasach - kiedy siłą utrwalano władzę ludową, byłem również świadkiem wydarzeń tragicznych. Nierzadko rano z budynku Urzędu Bezpieczeństwa wyjeżdżała ciężarówka z uzbrojonym wojskiem lub milicją. Kierowali się na wschód, do okolicznych lasów, w których ukrywały się resztki partyzanckich oddziałów. Wracali po południu. Z korytarzowego okna na I piętrze naszej kamienicy widziałem na przejeżdżającej ciężarówce zwłoki cywilów lub mężczyzn w mundurach. Czasami obok zabitych leżał zastrzelony dzik lub sarna. Często przechodząc obok budynku „bezpieki”, słyszałem jęki katowanych lub rannych ludzi. Stojący w bramie wartownik przeganiał zatrzymujących się przechodniów. Ogarniała mnie trwoga i przygnębienie. Wyczuwałem obawy dorosłych, dlatego nie dzieliłem się moimi myślami z rodzicami.
Wprowadzano „demokratyczne” porządki. W szkole działało usłużne władzy, ideologiczne ZMP, a harcerzy pozbawiono lilijki, zastępując ją płomieniem w zębatym kole z napisem „czuwaj”. Patriotyczny skauting zamieniono na organizację mającą na celu wychowanie dzieci w duchu nowej idei. Władza czciła Stalina. W każdym szkolnym podręczniku przytaczano myśli i dokonania generalissimusa. Gdy w 1953 roku zmarł, w urzędach i we wszystkich sklepowych witrynach wystawiono portrety wodza z kirem. Dopiero w kilka lat potem, w październiku 1956 roku, powiało optymizmem. Ale to już inna historia.

Ciąg dalszy w następnym numerze Wieści

Andrzej Dębski

Autor prosi o kontakt wszystkich, którzy mogą wnieść uwagi lub uzupełnić tekst dodatkowymi informacjami i zdjęciami. Email: andela@rybnet.pl lub o dostarczenie materiałów do redakcji „Wieści Sokołowskich”.

« wróć | komentarze [0]

Dodaj komentarz

Komentarz zostanie dodany po akceptacji przez administratora serwisu






Odśwież kod



Komentarze do tego wpisu

Nie utworzono jeszcze komentarzy dla tego wpisu

Strona 1/1






Dane kontaktowe