29
2022
2013-05-17

Sokołów mojego dzieciństwa


Czwartkowy handel
W latach powojennych Sokołów był jedynym centrum handlowym powiatu.
W czwartki na rynku odbywał się targ - miasto ożywało. W tych dniach zjeżdżało do Sokołowa setki rolników, aby sprzedać zboże, zwierzęta....i zaopatrzyć się w artykuły codziennej potrzeby i do produkcji rolnej.
Na Małym Rynku był „babski targ”. Sprzedawano tam drób, jaja, masło, owoce, wyroby z drewna i wikliny. To tu moja mama kupowała jaja i osełki masła owinięte w chrzanowe liście.
W tym miejscu sprzedawałem papierówki, zebrane w sadzie mojego kolegi Wojtka z Żanecina. Tam z zainteresowaniem oglądałem drewniane zabawki, metalowe koguciki i kozy z ciasta.
W dzień targowy od wczesnego rana słychać było ciągły turkot toczących się po bruku konnych wozów. Niedługo cały rynek zajęty był furmankami. Konie wyprzęgano. Odwrócone łbem do furmanki - dostawały obrok. Na wozach rozsiadały się kobiety i dzieci. Mężczyźni zachwalali swoje produkty. Gdzieniegdzie, klepaniem w dłonie przybijano ostateczną cenę sprzedaży. Pachniało sianem i słomą, czuć było fetor końskich odchodów. Ostrożnie wchodziłem w tę gęstwinę ludzi, furmanek i koni. Niektóre z nich nerwowo kopały w dyszle, uprzedzając o możliwym niebezpieczeństwie.
Kilka cyganek, krzątało się po rynku. Trzymając w ręku zniszczoną talią kart, namawiały przechodniów do powróżenia.
W zimie było ciszej, koła wozów zamieniano na dwie pary płóz, które nazywaliśmy „zajdkami”. Bogatsi gospodarze przyjeżdżali ładnie zdobionymi saniami. Rozlegały się delikatne odgłosy dzwoneczków zawieszonych u końskiej uprzęży.
Na ulicach i chodnikach tłum; ludzie przepychali się niosąc różne pakunki i wypchane worki.
W tej ludzkiej ciżbie można było spotkać kogoś ciekawego. Kilka razy zauważyłem postawnego, starszego mężczyznę z wielką brodą, z długimi włosami wystającymi spod ogromnego kapelusza. Za pasem opasującym długi płaszcz miał wsadzoną starannie wyczyszczoną siekierę. Innym razem wysoki mężczyzna niósł na plecach wielkiego suma, trzymając go oburącz za skrzela. Ogon ryby wlókł się po ziemi.
 W zimowe czwartki ubrane grubo kobiety, „wciśnięte” w kożuchy z niestrzyżoną sierścią i w walonkach wetkniętych w kalosze, chodziły po mieście w poszukiwaniu potrzebnych rzeczy. Mężczyźni w długich kożuchach, często obwiązanych sznurkiem, pilnowali wozów lub chodzili za sprawunkami. Na chodnikach i w sklepach tłok. Nikt nie ustawiał się w kolejce, tłum przepychał się, aby szybciej docisnąć się do lady. Moja mama, sklepowa, z trudem panowała nad wszystkim, licząc pieniądze, wydając towar i uważając, aby nic innego ze sklepu nie ubyło. To były dla niej bardzo męczące dni.
Już wczesnym popołudniem ludzka rzeka malała. Z rynku odjeżdżały pierwsze furmanki. Około godziny 15.00 rynek pustoszał. Chmary wróbli pospiesznie zjadały porozsypywane zboże i szukały czegoś w końskim łajnie. A potem plac sprzątano, zamiatając bruk brzozowymi miotłami. Wieczorem panował już spokój. Tylko nieliczni gościli w restauracji, opijając udane interesy i tracąc często cały utarg.

Place i podwórka
Nie wiedziałem, dlaczego w mieście jest tyle nierównych placów z wystającym gdzieniegdzie gruzem. Największy rozciągał się od ulicy Magistrackiej przy Kuśnierskiej aż do ulicy Niecałej. Przechodząc przez niego znacznie skracałem sobie drogę do przedszkola i szkoły przy ulicy Polnej. Później na to miejsce przeniesiono z rynku targowisko. Na rynku zrobiono skwer.
Podwórka przy Próżnej oraz ulica Magistracka to był mój najwspanialszy plac zabaw. Tutaj razem z dziećmi z sąsiedztwa bawiliśmy się wymyślając sobie przeróżne zabawy. Niestety często, gdy rozgrywaliśmy bardzo ważny mecz, moja mama dekompletowała naszą drużynę, wołając z okna na drugim piętrze: „Jędrek do domu!!!”. Nieraz, gdy udało mi się szybko spełnić jej życzenia, prędko wracałem do przerwanej zabawy z radością i niezwykłą energią przeskakując drewniane schody naszej kamienicy.
W zimę pochyła Magistracka zamieniała się w wielką ślizgawkę. Tłumy dzieciaków ciągnęły sanki lub zjeżdżały na sankach i łyżwach. Robiliśmy zawody, najlepsi dojeżdżali na sankach aż do rzeczki.
Na ulicy Magistrackiej przy rzeczce Cetyni znajdowały się ruiny łaźni, z gruzowiska sterczały wodociągowe rury, które staraliśmy się „zdobyć” do zabawy. Niestety żelastwo mocno tkwiło w murze i nie dało się wyszarpać.

Stacja benzynowa
Przed ruinami, na niewielkim, nieutwardzonym placu znajdowała się jedyna w mieście stacja benzynowa.  Na środku stał jeden, wysoki dystrybutor. W górnej jego części znajdowały się szklane pojemniki z podziałką. Obsługa stacji kolejno napełniała je, pompując paliwo niewielką ręczną pompką. Po napełnieniu zbiorniczka otwierano zawór, po czym odmierzona ilość benzyny spływała grawitacyjnie wężem do baku pojazdu. Trwało to długo, co nikomu nie przeszkadzało. Nie było kolejek. W mieście i okolicy nie było wiele samochodów, częściej tankowali motocykliści. Obsługa stacji odbierała pieniądze za paliwo w niewielkiej, murowanej budce usytuowanej na skraju placu.

Cetynia
Bulwar i Cetynia były dla nas ciekawym miejscem. Brodząc w krystalicznej wodzie od ulicy Siedleckiej aż do Kosowskiej, łapaliśmy kolugi i inne małe rybki. Któregoś lata postanowiliśmy wspiąć się kolejno na wszystkie topole rosnące przy Bulwarze. Niestety, na kilka nie wszedłem, gałęzie drzew były zbyt wysoko.
Zbliżając się do ulicy Kosowskiej słyszałem „sapanie” i metaliczny odgłos miejskiej elektrowni, która prawdopodobnie była jedynym źródłem elektryczności w powojennym Sokołowie. To źródło prądu miało niewielką moc i zasilało tylko niektóre budynki w mieście. Dopiero po kilku latach, po włączeniu miasta do sieci krajowej, podłączono kamienice przy rynku.

Małpi gaj
Po drugiej stronie rzeczki, naprzeciw młyna, rozciągał się żydowski cmentarz. Pozostałe po wojnie nieliczne macewy tkwiły pochylone w ziemi, lub powalone, ledwo były widoczne w kępach traw. Za jakiś czas młodzież uprzątnęła teren i posadziła drzewa. Potem, gdy drzewa podrosły, miejsce to służyło nam do zabawy w podchody, a starszym do... spotkań. To zapewne wtedy powstała nazwa „małpi gaj”.

Powódź
(…)Pewnej letniej, słonecznej niedzieli poszedłem z mamą na mszę, do drewnianego kościółka św. Rocha przy ulicy Kosowskiej. W czasie nabożeństwa słychać było walącą w dach deszczową nawałnicę. Gdy wyszliśmy, świeciło słońce, na ulicy woda sięgała po kostki. Mama zdjęła buty i wzięła mnie na ręce. Dopiero za krzyżem stojącym na początku Długiej było sucho. Spacerkiem poszliśmy do piekarni wujka Antka, który korzystając z wolnego od wypieku dnia, naprawiał piekarniczy piec. Ktoś wszedł i powiedział, że jest wielka powódź, w pobliżu piekarni Koblińskiego jest ponad metr wody. Mama przyjęła tę wiadomość z niedowierzaniem.  Przecież niewiele minut temu było jej tam tylko kilkanaście centymetrów. Poszliśmy zobaczyć. Zeszliśmy ulicą Długą jak najniżej się dało. Przed nami roztaczało się olbrzymie jezioro, na środku stała unieruchomiona ciężarówka, a z prądem „potężnej” Cetyni unoszone były różne drewniane przedmioty, stołki, krzesła, ławki, skrzynki i deski porwane z zabudowań leżących tuż przy rzeczce.

Ciąg dalszy w następnym numerze Wieści

Andrzej Dębski

Autor prosi o kontakt wszystkich, którzy mogą wnieść uwagi lub uzupełnić tekst dodatkowymi informacjami i zdjęciami. Email: andela@rybnet.pl lub o dostarczenie materiałów do redakcji „Wieści Sokołowskich”.

« wróć | komentarze [0]

Dodaj komentarz

Komentarz zostanie dodany po akceptacji przez administratora serwisu






Odśwież kod



Komentarze do tego wpisu

Nie utworzono jeszcze komentarzy dla tego wpisu

Strona 1/1






Dane kontaktowe