2020-01-29
Płaca minimalna w górę. Kto na tym skorzysta?
Od 1 stycznia wzrosła najniższa krajowa. Dla najmniej zarabiających oznacza to wzrost wynagrodzenia o 350 zł w porównaniu z ubiegłym rokiem. Minimalne pensje wzrosły do poziomu 2600 zł brutto, a stawka godzinowa na umowach cywilnoprawnych do 17 zł brutto.
Wysokość płacy minimalnej została ogłoszona we wrześniu 2019 roku. Od stycznia wynosi ona 2600 zł brutto, co „na rękę” daje 1920,62 zł. Także pracownicy zatrudnieni na tzw. umowach-zlecenie odnotują wzrost wynagrodzeń, ponieważ w przypadku ich umów od 2017 roku obowiązuje minimalna stawka godzinowa, która stale rośnie. Każda przepracowana godzina w 2020 roku wyniesie 17 zł brutto. Spośród istotnych zmian warto dodać, że od początku roku z minimalnego wynagrodzenia został wyłączony dodatek stażowy, który odtąd nie będzie uwzględniany w ustalaniu wysokości wynagrodzenia. To właśnie tę zmianę prawa pracy odczują pracownicy „budżetówki”, których do tej pory znaczną część wynagrodzenia brutto stanowił dodatek stażowy.
Pracodawcy podchodzą jednak dość ostrożnie do tematu podwyżek i to oni są oczywiście jedyną grupą, której tak szybkie tempo wzrostu płac może się nie podobać. Kwota brutto, z której pracodawca potrącił składki ZUS pracownika, to jedna strona medalu – dodatkowo płatna jest także składka finansowana przez pracodawcę. Całkowity koszt wyższej pensji minimalnej po stronie zatrudniającego wynosi obecnie 3132,48 zł. Pracownik ma do dyspozycji około 60 procent tego, ile kosztuje pracodawcę, pozostałe 40 procent wynagrodzenia w postaci składek i podatków trafia do budżetu państwa.
Czy podniesienie płacy minimalnej spowoduje, że pracownicy będą zarabiali więcej? Zdaniem wielu polityków tak. Obecnie minimalne wynagrodzenie wzrosło skokowo o 16 procent. Zatem skoro jedną ustawą można sprawić, że wszyscy będą więcej zarabiać, to czemu nie podnieść płacy minimalnej do 10 tysięcy. Właśnie dlatego, że nie jest to takie proste i niesie ze sobą szkodliwe konsekwencje. Rynek pracy kieruje się prawem popytu i podaży. Wzrost płac powinien być naturalną konsekwencją podnoszenia wydajności pracy i wzrostu rynkowej wartości dóbr wytwarzanych przez przedsiębiorstwa. Jeśli poziom wynagrodzeń rośnie w oderwaniu od poprawy produktywności osób pracujących, to nieuchronnie – w zależności od warunków rynkowych – musi prowadzić do wzrostu cen. Na realizację rządowych obietnic pracodawcy będą musieli wypracować więcej przychodów, a więc nie pozostaje nic innego jak np. przy tej samej produkcji sprzedawać towar drożej. W ten sposób przedsiębiorcy są zmuszeni podnosić koszty swoich usług i towarów, aby zrekompensować narzucane przez państwo minimalne pensje. Na konto pracownika wpłynie po kilkaset złotych więcej, ale faktycznie wartość pieniądza spada. Np. robiąc zakupy w osiedlowym sklepie, klienci zapłacą więcej, bo właściciel musi dorobić do podwyżki pensji dla sprzedawcy, oddając samochód do naprawy również, bo właściciel warsztatu samochodowego musi podnieść swoje ceny. I tak na każdym kroku.
W Polsce największy procent pracowników zarabia wynagrodzenie minimalne lub w okolicy minimalnego. Planowane przez rząd podwyżki na pewno mocno zwiększą ten trend. Podwyżki płac mogą być wyzwaniem dla pracodawców publicznych. Chodzi o np. samorządy, a więc szkoły i służbę zdrowia (cios dla budżetów szpitali), gdzie wielu pracowników zarabia najniższe wynagrodzenia. Duża i szybka podwyżka płacy minimalnej powoduje inflację. Rosnące wynagrodzenia sprawiają, że następuje przerzucanie wyższych kosztów pracy na ceny. Według prognoz inflacja w Polsce w 2020 roku będzie najwyższa spośród wszystkich państw Unii Europejskiej. Według GUS inflacja na koniec 2019 roku wyniosła 3,4 procent. Oznacza to, że o tyle wzrosły przeciętnie ceny w porównaniu z ubiegłym rokiem. Inflacja nazywana jest często ukrytym podatkiem. Zniechęca do oszczędzania, a promuje konsumpcjonizm, bo lepiej kupić dzisiaj, bo jutro będzie drożej. To konsument kupując towary i usługi ponosi ciężar wszelkich składek i podatków, a przedsiębiorca w tym wypadku jest jedynie pośrednikiem.
Wyższa inflacja i wyższe płace oznaczają zwiększenie dochodów budżetowych, co może pomóc PiS sfinansować obietnice wyborcze. Rząd nie ma zamiaru zwolnić tempa, bowiem do końca 2021 roku pensja ma wynosić 3000 zł brutto, zaś do końca 2023 roku aż 4000 zł brutto. Ostatecznie realnym beneficjentem podwyżek jest budżet państwa.
Ewelina Wolska
« wróć | komentarze [1]