Pierwsza masowa egzekucja w Sokołowie
27 października 1943 roku był dniem typowo jesiennym. W powietrzu unosiła się lekka mgła. Nisko nad ziemią przesuwały się postrzępione chmury, zaciemniające świat. Przechodnie na ulicach snuli się sennie, powoli załatwiając różne, codzienne sprawy. A jednak zanosiło się na coś niedobrego…
Od samego rana po główniejszych ulicach miasta chodziły liczne, niemieckie patrole. Około południa w pobliżu ulicy Repkowskiej, koło niewielkiego wzgórza, przy którym stała szkoła, ukazały się silne i gęste patrole żandarmerii. W podwórzu, przy ulicy Repkowskiej, gdzie mieszkał jeden z aresztowanych, pojawili się Niemcy. Zajęli również pozycję w innych podwórzach.
- Czego oni tak długo patrolują naszą ulicę? – pytali okoliczni mieszkańcy. – Czy spodziewają się jakiegoś napadu partyzantów, czy też mają jakieś ćwiczenia. Może będą Ludzi wysiedlać? – powiedział ktoś inny.
Nie będzie potrzebna…
Ale domysły okazały się nietrafne. W parę godzin później wszyscy zobaczyli jaki był cel żandarmów stojących przy bramach ich domów. Na głównej ulicy miasta patrole żandarmerii zaczęły spędzać przechodniów w bramy i podwórza. Jednocześnie zatrzymano wszelki ruch dla wszystkich cywilnych pojazdów. W tym czasie pod miejscowe więzienie podjechał niemiecki samochód z gestapowcami i żandarmami. Kilku Niemców wysiadło z samochodu i udało się do budynku. Jeden z nich podał szefowi kluczników, Ukraińcowi, uprzednio przygotowaną listę, każąc wymienionych więźniów wyprowadzić na korytarz. Było ich dziesięciu. Przeważnie młodzi ludzie, okropnie skatowani, tak, że niektórych trudno było poznać. Niektórzy nie mogli utrzymać się na nogach. Jeden z nich wołał:
- Pić, wody!
Ktoś ze służby więziennej chciał mu ją podać, ale stojący w korytarzu Niemiec zakrzyknął:
- Szkoda czasu! Jemu już woda niepotrzebna. ( Relacja polskiego strażnika więziennego )
Tu, w korytarzu, powiązano im ręce, potem po pięciu zaczęto przywiązywać do grubej liny. To samo uczyniono z drugą piątką. Gdy już wszyscy byli powiązani, otworzono drzwi i zaczęto ich wyprowadzać na więzienne podwórze. Stąd, pod silną eskortą żandarmów, więźniowie zaczęli wychodzić na ulicę. Skierowano ich w stronę rynku.
Na oczach bliskich
Szli pojedynczo, jeden za drugim, przywiązani do grubej liny, a po obu stronach żandarmi z automatami gotowymi do strzału. Posuwali się wolniutko ulicą Bóżniczną do ulicy Długiej. Jezdnia, którą szli, była dość stroma. Jeden z więźniów zasłabł. Idący obok żandarmi zaczęli krzyczeć i popychać go automatami. Musieli mu pomóc koledzy przywiązani razem do tej samej liny. Na głównej ulicy ponury konwój więźniów i oprawców skręcił w prawo, w kierunku ulicy Repkowskiej. Dookoła ani żywego ducha. Skazani szli bardzo wolno, tak, że wśród ciszy słychać było tylko stukot podkutych butów niemieckich i ciężkie oddechy skatowanych ludzi, prowadzonych na śmierć. Wkrótce dotarli do skrzyżowania ulic: Repkowskiej, Siedleckiej i Długiej. Minęli budynek kina i zatrzymali się pod niewielką stromą górką, gdzie ogniś znajdował się najstarszy cmentarz miasta. Pierwszym, który dochodził do tej górki, był Eugeniusz Sawicki, a ostatnim Antoni Mosiejkiewicz. Obaj mieszkali przy ulicy Repkowskiej. Stali teraz obaj naprzeciw swych domów. (…) Niemcy celowo przyprowadzili ich w to miejsce aby rozstrzelać ich na oczach rodziców i bliskich. Dwaj skazańcy, pierwszy i ostatni, odwrócili się twarzami do swych domów, wodząc oczyma po znajomych podwórzach, bramach, drzewach… Wszystko, co ich to otaczało, było jakby ich domem. Tu się urodzili, wychowali, chodzili do szkoły. Tu spędzili całe dzieciństwo bawiąc się w cieniu olbrzymich starych wiązów, otaczających okrągłe wzgórze. Ale teraz przyszli tu po raz ostatni…
Zabili jej syna
Ostra komenda i gardłowe krzyki przerwały myśli skazańców. Żandarmi zaczęli ustawiać więźniów w jednym rzędzie pod stroma górką. Matka Sawickiego znajdująca się w tym czasie na podwórzu, usłyszawszy głosy niemieckiej komendy, podeszła do furtki i wyjrzała na ulicę. Czterdzieści kroków przed nią, pod górką, w pobliżu kina, w jednym rzędzie stało dziesięciu ludzi. Kiedy się im dobrze przyjrzała spostrzegła, że pierwszym był właśnie jej syn, przywiązany do grubej liny jak reszta więźniów. W chwilę potem Niemcy kazali im klęknąć na ziemi, a naprzeciw ustawiono karabin maszynowy. Wówczas kobieta zorientowała, że więźniowie ci zostaną wkrótce rozstrzelani. Zaczęła więc głośno krzyczeć:
- Nie strzelajcie!
Wybiegła z furtki, chciała biec tam, gdzie stał jej syn. Ale w tejże chwili spod budynku kina trysnęła seria z karabinu maszynowego a stojący w pobliżu żandarm chwycił ją przez pół i wepchnął na podwórze grożąc, że i ją zastrzelą, jeżeli będzie krzyczeć i opłakiwać bandytów.
Odnaleźli grób
Po egzekucji Niemcy jakby na ironię, przyprowadzili ojca zabitego w tej dziesiątce Mosiejkiewicza, każąc nieszczęśnikowi ładować na samochód zwłoki syna i innych rozstrzelanych. W chwilę później, gdy samochód odjechał, matka Sawickiego poszła na miejsce egzekucji, gdzie padł jej syn. Zebrała jego krew w białe prześcieradło, zaniosła na cmentarz i złożyła w grobie swojej matki. Samochód z rozstrzelanymi odjechał na ulicę Adolfa Hitlera, pod budynek gestapo, a stamtąd do cukrowni Przeździatka, odległej o dwa kilometry od miasta. Tu zatrzymał się i stał do późnej nocy strzeżony przez żandarmów. Strzegli go również z ukrycia członkowie podziemia. Około północy pod silną eskortą ruszył w kierunku wsi Przywózki. Minąwszy tę miejscowość skręcił w polną drogę, prowadzącą do wsi Kudelczyn. Przed tą miejscowością zatrzymał się w lesie. Zdjęto z samochodów pomordowanych, wykopano duży dół i złożono w nim ciała. Potem zasypano ziemię i starannie zamaskowano liśćmi i igliwiem, aby nikt nie mógł odnaleźć tego miejsca. Jednak na drugi dzień ci, którzy śledzili samochód odkopali nocą grób pomordowanych kolegów i pochowali ich ma cmentarzu w Rozbitym Kamieniu.
Ta masowa egzekucja wstrząsnęła do głębi mieszkańcami miasta, patrzącymi bezsilnie na mord i jeszcze bardziej wzmogła się nienawiść do okupantów. Następnego dnia rano ludzie tłumnie podążali do kościoła parafialnego, aby wziąć udział we mszy, która miała odbyć się na intencję pomordowanych. Szli wierzący i niewierzący. W niedługim czasie kościół zapełnił się ludźmi po brzegi, a unoszący się ku górze szept ludzkich modłów odbijał się głośnym echem od wysokiego sklepienia kościoła. U wielu ludzi było widać łzy, które płynęły po twarzach i spadały na kamienną posadzkę kościoła.
Druga egzekucja
Dwadzieścia dni później, 17 listopada, nastąpiła druga egzekucja, która na nowo wstrząsnęła miastem. Była ona podobna do pierwszej. Dziesięciu skatowanych, przywiązanych do grubej liny, przywieziono samochodem z więzienia na obecna ulicę Wolności pod budynek tak zwanego Syndykatu. Tu rozstrzelano ich na oczach wielu ludzi idących pieszo i jadących furmankami z pobliskiej cukrowni. Miał to być rzekomy odwet za ucieczkę jednego więźnia, podczas której zginął Niemiec. Po egzekucji zamordowanych włożono na samochód i wywieziono w nieznanym kierunku. Prawdopodobnie do lasu w pobliżu wsi Grochów i tam gdzieś ich pochowano. Jednak mimo poszukiwań, jakich dokonywał ruch oporu i rodziny pomordowanych, nie udało się odnaleźć ich grobu. Szumiące drzewa nie chciały zdradzić tajemnicy, okryły ją swym cieniem i liśćmi na zawsze. Może rosną ma nich liliowe, bujne wrzosy? A może leżą gdzieś w polu przy tym lesie w łanach szumiących zbóż? Tego nikt nie wie. Jedno jest tylko pewne, że leżą w ziemi, na której urośli i za którą oddali to, co mieli najdroższego – swe życie…
MARIAN PIETRZAK
FOT. BG
NA ZDJĘCIU POMNIK W MIEJSCU EGZEKUCJI
« wróć | komentarze [0]
Dodaj komentarz
Komentarze do tego wpisu
Nie utworzono jeszcze komentarzy dla tego wpisu