29
2022
2013-06-12

Otto Warpechowski - Obrońca zamku w Liwie


W tym roku mija kolejna rocznica śmierci bohatera jednej z najbardziej niezwykłych historii, jakie wydarzyły się na naszych ziemiach w czasie II wojny światowej. Otto Warpechowski, archeolog, człowiek, który ocalił przed zniszczeniem ruiny zamku w Liwie i przez dwa lata wodził Niemców za nos, wmawiając im krzyżackie pochodzenie zabytku.
Ciągle za mało doceniamy naszą lokalną historię i jej bohaterów... Choćby historia Warpechowskiego. Często opowiadam ją różnym ludziom. W większości przypadków rekcją jest uśmiech i kwalifikacja epizodu do działu humoru i satyry. Ot, niezły kawał „wycięty” głupiemu Szwabowi, całkiem jak u Klossa, albo „Czterech Pancernych”. Ho, ho zabawił się chłopak. Ocalił zamek - to ocalił, widać, lubił adrenalinę. Jest jednak coś, co odróżnia akcję ocalenia zamku w Liwie przez Otto Warpechowskiego od mitycznych dokonań kpt. Klossa: rzecz wydarzyła się naprawdę, Warpechowski działał zupełnie sam, a stawką w grze było życie. Jego życie.
Z relacji Olimpii Warpechowskiej – matki Ottona wynika, że urodził się on w miejscowości Mendra w Rumunii. Ojciec jego, Bolesław Konrad Warpechowski, był tam zarządcą trzech majątków ziemskich. Matka Ottona pochodziła z niewielkiej miejscowości Brzozów położonej pod Sokołowem Podlaskim. Otto rozpoczął naukę w Rumunii, lecz już w 1924 roku Warpechowscy powrócili do Polski, zatrzymując się początkowo w Brzozowie, a następnie w Sokołowie Podlaskim. Tutaj też Otto uczęszczał do szkoły podstawowej. Później przeprowadzał się z rodziną do Kalisza, a następnie do Warszawy, gdzie mieszkał z matką i bratem - Longinem.
Otto często odwiedzał rodzinę matki osiadłą w Brzozowie pod Sokołowem Podlaskim. Przed II wojną światową prowadził tam badania archeologiczne konsultowane z naukowcami z Państwowego Muzeum Archeologicznego w Warszawie. Opis odnajdujemy w liście jego kuzynki, Haliny Pieniak: „(...)Znikał na jakiś czas, zabierał ze sobą worek (taki, w jakim rolnicy przechowywali zboże) a w nim narzędzia służące do kopania. Nie mógł Tonio (tak go nazywano) spokojnie pracować, ludzie myśleli, że szuka ukrytych skarbów i sami na swoich polach rozpoczynali kopanie, a Toniowi zabraniali”.
W latach 1936/1937 Warpechowski do ówczesnego rektora Uniwersytetu Warszawskiego skierował pismo, w którym deklarował chęć wstąpienia na wydział archeologii pisząc m. in. o swoim zamiłowaniu do archeologii i prehistorii oraz opisując dotychczasowe osiągnięcia: badania wykopaliskowe na kilkunastu stanowiskach archeologicznych z rozpoznaniem 600 innych stanowisk na terenie ówczesnego województwa lubelskiego. W tym czasie współpracował z Państwowym Muzeum Archeologicznym jako delegat na teren powiatu węgrowskiego i sokołowskiego. Po jakimś czasie musiał z tego zrezygnować, wyjaśniając w piśmie do dyrekcji PMA: Nie mogę być czemś, co wyłamuje się poza ramy ściśle określonego zawodu. Człowiek, który ma dwa zawody nigdy dobrze obu nie umie - a przecież trzeba żyć, a skorupy mnie chleba nie dadzą – przed Nami stoi twarde życie - nie zabawa. Delegatem może być urzędnik dobrze materialnie sytuowany – nigdy zaś ogrodnik!!
Jednak w 1938 r., za wstawiennictwem prezydenta Warszawy Stefana Starzyńskiego, otrzymał stanowisko powiatowego opiekuna zabytków, uczęszczał też na studia jako wolny słuchacz wydziału archeologii Uniwersytetu Warszawskiego. Plany dalszych studiów przerwała wojna.
O Gramssie na podstawie jego kart personalnej z SS, życiorysu- zachowanego odręcznego CV, dokumentów z Archiwum
w Siedlcach oraz poniższego artykułu: Nadludzie z powiatów Markus Roth „Tygodnik Powszechny” / 12.01.2010  Nr 3 (3158):
„Ernst Gramss, rocznik 1899, absolwent akademii rolniczej, w 1923 r. bierze udział w nieudanym puczu Hitlera
w Monachium. Wcześnie wstępuje do SA i SS, a zanim ruszy „na Wschód”, robi karierę w Reichsnährstand, nazistowskiej organizacji rolniczej. Wkrótce po tym, jak przybywa do Polski, pisze do żony z Warszawy: „Żydowskie dzielnice to hańba, 300 tys. Żydów, cóż za zbrodnicze fizjonomie, i to w ogromnej masie – jedno tylko przemyślenie krąży po głowie: wytępić; byłoby to błogosławieństwo dla ludzkości”.
Pierwszych Żydów każe powiesić już w 1939 r., pod pretekstem nielegalnego handlu. W kolejnych latach Gramss zaprowadza w „swoim” powiecie (Sokołów) terror, uderzający w Żydów i Polaków. Szczególną uwagę przywiązuje do wyzysku polskich rolników, na których w GG nałożono kontyngenty: przymusowe dostawy produktów, często nierealistycznej wielkości. Gdy nie są w stanie składać tych danin, większość starostów dokręca śrubę terroru. A jednym z najbrutalniejszych jest Gramss. Nie urzęduje jeszcze dwóch tygodni, a już prowadzi „ekspedycję karną” przeciw „opieszałym” chłopom, podczas której bito bez litości. Szybko staje się to zwykłą praktyką, a Gramss uzasadnia ją rzekomym zapotrzebowaniem słowiańskiej rasy na twardą rękę: „Ludzie ci są z natury dobrotliwi. Gdy wiedzą, że rządzi twardy chów, gdy ich »Pan Starosta«, jak mnie nazywają, ich bije, wtedy jest on dla nich »dobrym panem«, a oni są zadowoleni. Nieszczęśliwi byliby, gdyby mieli »złego pana«, który nie zna miary...”.
Z biegiem czasu represje stają się ostrzejsze. Gramss przeprowadza rekwizycje, każe torturować. Aresztowanych wysyła do obozów pracy lub do Rzeszy, jako przymusowych robotników. Później przejdzie do plądrowania i palenia gospodarstw albo od razu całych wsi.”
Afisze uliczne z jego podpisem to jeden ciąg wyroków, z powtarzającymi się sentencjami: „rozstrzelać”, „skonfiskować”, „osadzić
w obozie w Treblince”. Gramss, dysponujący niemal pełnią władzy cywilnej i policyjnej, czuł się jak afrykański kolonizator wśród tubylców, stojący ponad prawem pan życia i śmierci untermenszów. Sturmbanfuehrer umiał korzystać ze swojej pozycji. „Mam tu – pisze Gramss w 1940 r. z Sokołowa – wspaniałą siedzibę, dwa konie jeździeckie, auto i wszystko, czego mi trzeba do reprezentacyjnego stylu »małego gubernatora«. Basen w parku – sauna jest w budowie. (...) Jestem tu królem, to ciężka i odpowiedzialna praca” („TP”, dz. cyt.). Skromny agronom, który osiągnął pozycję grafa – to musiało uderzyć do głowy.
Mało mu było zysków osiąganych z zajmowanego stanowiska i wkrótce rozpoczął próby rozkręcenia własnego interesu. Była to spółka do eksploatacji żwiru w kopalni założonej w pobliżu stacji Treblinka, do pracy, w której dostarczał nowoczesnych niewolników - ludzi skazanych na obóz pracy za przestępstwa wobec III Rzeszy. W 1942 r. zakres działania spółki zwiększył się. W związku
z „ostatecznym rozwiązaniem kwestii żydowskiej” Niemcy zorganizowali prawdziwą „fabrykę śmierci” służącą eksterminacji głównie ludność żydowskiej. To wszystko wymagało nakładów materialnych, w tym budulca i odpowiedzialny starosta pozyskiwał tanią cegłę z rozbiórek zbędnych z jego punku widzenia budynków. Na jego liście zalazły się także ruiny zamku w Liwie.
Po „pracy” Gramss, twardy satrapa i morderca zza biurka, pasjonował się historią i archeologią. Na ten haczyk złapał go Otto Warpechowski, kiedy nad zamkiem w Liwie zawisły ciężkie chmury.
Warpechowski dobrowolnie położył głowę pod topór i zagrał va banque - wybrał się osobiście do Gramssa. Wizytę trzeba traktować jako akt szalonej odwagi. Warpechowski jednak „rozgryzł” mentalność Niemców i spreparował odpowiednią bajeczkę. Według oficjalnych poglądów nauki nazistowskiej Polacy zaliczani do rasy niższej, jako Słowianie byli niezdolni to stworzenia własnej kultury. Cokolwiek trwałego zaistniało na ziemiach polskich, powstało z inspiracji niemieckiej albo było zbudowane przez samych Niemców. A więc – zamek w Liwie nie mógł być dziełem podludzi, stworzyli go z pewnością Krzyżacy, zapuszczający się na tutaj
w swoich wyprawach przeciw Litwie i Mazowszu.
I stał się cud - Gramss, zamiast wyekspediować bezczelnego Polaka pierwszym transportem do Treblinki, zrobił go kierownikiem odbudowy zamku.  Zapalił się do tego stopnia do odbudowy, że sfinansował całą sprawę prywatnie (i nielegalnie), opłacając robotników wódką i cukrem z sokołowskiej cukrowni. Odbudowa Alte Deutsche Festung i stworzenie pomnika niemieckiej dominacji na Wschodzie - to było wielkie marzenie starosty.  Nie oznaczało to jednak sielanki - Otto był dla Gramssa jedynie narzędziem
i środkiem do celu i starosta traktował go nie mniej brutalnie niż resztę podległych sobie mieszkańców.

Ciąg dalszy w następnym numerze Wieści

Roman Postek

« wróć | komentarze [0]

Dodaj komentarz

Komentarz zostanie dodany po akceptacji przez administratora serwisu






Odśwież kod



Komentarze do tego wpisu

Nie utworzono jeszcze komentarzy dla tego wpisu

Strona 1/1






Dane kontaktowe