Opowiem Ci o przeszłości - Pali się
To tytuł cyklu, który rozpoczęliśmy z nowym rokiem szkolnym. Będą się w nim pojawiały moje opowiadania (lub ich fragmenty) pochodzące ze zbioru "Mgliste sny minionych dni” oraz nowe teksty przygotowywane do druku. Wszystkie są oparte na prawdziwych relacjach ludzi - świadków bądź uczestników niezwykłych wydarzeń. Wielu z nich już nie ma wśród żyjących, więc zdążyłam w ostatniej chwili poznać i utrwalić ich historię. Mam nadzieję, że ten cykl zainspiruje Czytelników do uważnego wsłuchania się w to, co mają nam do powiedzenia dziadkowie czy pradziadkowie. Wysłuchają, a potem zechcą zapisać, przekazać innym. Chętnie poznam ciekawe opowieści, by potem je literacko wykorzystać w kolejnych opowiadaniach. Można się ze mną kontaktować elektronicznie: kwiek.wieslawa@gmail.com
Pali się
(…) Front przeszedł, ucichło strzelanie, ale Rosjanie we wsi pozostali. To też była okupacja, tylko trochę inna, z nowymi obyczajami. Na każdym domu wisiała kartka z danymi gospodarza oraz imieniem jego ojca. Mówili na to „otieczestwo”. Swoim żołnierzom zorganizowali polowy szpital w jednej z izb domu Julka Sitarza. U nas w pokoju przechowywali pułkowy sztandar i radiostację, więc cały czas stał tu jeden żołnierz na warcie. Pamiętam, że babcia Józia, która do nas czasami zachodziła, bardzo się nim zachwycała.
- Jakiś ty młody i piękny! - powiedziała i pogłaskała go kiedyś po twarzy.
- Nie lzia! - zaczerwienił się i uchylił spod jej ręki.
Kontakty z Rosjanami były dobre. Ich dowódcy pilnowali, by żołnierze nie ściągali na siebie gniewu okolicznej ludności. Co prawda, zajęli lepsze mieszkania i wyrzucili gospodarzy z ich łóżek, wstawili swoje konie do ich stajni i kazali je oporządzać, ale czasami też korzystaliśmy z ich obecności. Sowieci utrzymali wprowadzony przez Niemców obowiązek dostarczania żywności na potrzeby wojska. Na naszym podwórku zorganizowali punkt zbiorczy dla zwierząt objętych kontyngentem. Do obory wprowadzili cztery wielkie byki, w chlewie umieścili świnie, a za nim sklecili prowizoryczną zagrodę dla dziesiątek gęsi. Matka je po kryjomu skubała, żeby zanim zostaną zjedzone przez wojsko, pozyskać od nich cenne pióra na pierzyny i poduszki. Miała przecież kilka córek, którym należało przygotować posag. Młodzi mężczyźni mieszkający z nami po sąsiedzku, świadomie czy nieświadomie, nakarmili kiedyś buhaja plewami. Biedne zwierzę źle to znosiło, zrobiło się bardzo niespokojne i agresywne. Wtedy namówili Rosjanina Wiktora, który się stadem opiekował, by byka zabić. Mięso rozdzielili tak, że i u nas jedliśmy przez kilka dni wołowinę. Wiktor dostał potem naganę od swoich przełożonych, że rozdał cywilom mienie wojskowe. Szczęście, że go nie zastrzelili, bo prosty żołnierz u nich niewiele znaczył.
Kiedyś na początku września wpadła do nas Halina z wypiekami na twarzy. Akurat pomagałam mamie zbierać chodniki, które zamierzała wyprać w sadzawce, żeby je potem rozłożyć czyste na skórzecki odpust, gdyby zajechali do nas jacyś krewni.
- Nie uwierzysz, co żołnierze u nas na podwórku robią! - zaczęła moja koleżanka.
- Grają w pchły? - zgadywałam.
- Jak to w pchły?- zapytała zbita z tropu.
- No, takie zawody robią, który najwięcej pcheł wybierze ze swojego płaszcza czy koca – wyjaśniłam. - Widziałam na własne oczy, jak się przy tym zaśmiewali.
- Ja nigdy czegoś takiego nie widziałam… - zmarszczyła brwi.
- No to mów, co tam widziałaś! - zachęciłam ją, podając jednocześnie jakaś derkę, też przeznaczoną do prania.
- Wykopali na podwórku dołek, rozpalili w nim ognisko i… - mówiła rozgorączkowana.
- A co jest dziwnego w rozpalaniu ognia na dworze? - weszłam jej w słowo.
- Nie przerywaj! Przynieśli wielka balię, nalali do niej wody i nakładli gałęzi – ciągnęła.
- Gałęzie do balii? - zainteresowałam się.
- No właśnie. Co o tym myślisz? Będą te gałęzie potem jedli? - zastanawiała się głośno.
- Może to jakieś specjalne, jadalne gałęzie? Babcia nam kiedyś kazała jeść gotowaną komosę, to może u nich też są takie potrawy…? - próbowałam rozwiązać zagadkę.
- Oj, dziewczyny, dziewczyny. Jakie wy głupoty pleciecie - nie wytrzymała mama. - Ubrania będą parować. Ot co.
- Ciuchy parować? U nas się paruje kartofle dla świń, ale żeby ubrania… - zdziwiła się Halina.
- Ubrania się paruje, żeby wszy z nich obleciały. Widziałam już kiedyś, jak to robili. Na te sterczące gałęzie kładli swoje waciaki i płaszcze. Wtedy ubrania się nie zamoczą, a pod wpływem gorącej pary całe robactwo z nich wyjdzie. Przynajmniej przez jakiś czas sołdaty będą mieli spokój.
- Popatrz, jaki to zmyślny naród – pochwaliłam naszych wyzwolicieli. (…)
Wiesława Kwiek
Ilustracja: Aleksandra Kwiek
« wróć | komentarze [0]
Dodaj komentarz
Komentarze do tego wpisu
Nie utworzono jeszcze komentarzy dla tego wpisu