Opowiem Ci o przeszłości...
To tytuł cyklu, który rozpoczęliśmy z nowym rokiem szkolnym. Będą się w nim pojawiały moje opowiadania (lub ich fragmenty) pochodzące ze zbioru „ Mgliste sny minionych dni” oraz nowe teksty przygotowywane do druku. Wszystkie są oparte na prawdziwych relacjach ludzi - świadków bądź uczestników niezwykłych wydarzeń. Wielu z nich już nie ma wśród żyjących, więc zdążyłam w ostatniej chwili poznać i utrwalić ich historię. Mam nadzieję, że ten cykl zainspiruje Czytelników do uważnego wsłuchania się w to, co mają nam do powiedzenia dziadkowie czy pradziadkowie. Wysłuchają, a potem zechcą zapisać, przekazać innym. Chętnie poznam ciekawe opowieści, by potem je literacko wykorzystać w kolejnych opowiadaniach. Można się ze mną kontaktować elektronicznie: kwiek.wieslawa@gmail.com
Czerwona Oberża
(…)
Bycie masarzem w czasie wojny to było nie lada wyzwanie. Krowy i świnie okupant kolczykował, więc chłopi musieli je oddawać w ramach kontyngentu. Niewiele zostawało na ich własne potrzeby. Zdarzały się przypadki, że rolnicy w stodołach kopali ziemianki, zamaskowane słomą i sianem. Tam chowali tuczniki spoza ewidencji, by je następnie zabić i zjeść lub sprzedać masarzowi i mieć parę groszy na naftę, sól i cukier. Wielokrotnie wyprawiałem się do podsokołowskich wsi, by stamtąd przywieźć tusze do przerobienia. Za każdym razem liczyłem się z tym, że wpadka grozi wysłaniem do obozu pracy w Treblince lub czymś gorszym. Mimo to musiałem ryzykować, by zarabiać na życie. Stacjonujący w budynku szkoły przy ulicy Węgrowskiej żandarmi mieli moją oberżę w zasięgu wzroku. Wielokrotnie musieli przed nią zauważyć zwiększony ruch. Czasami przymykali na to oko, bo sami też potrzebowali mojej pomocy. W budynkach gospodarczych chowali po kilka świń jednocześnie. Co jakiś czas musiałem im jedną zabić i przerobić na szynki, kiełbasy, kaszanki i salcesony. Z taką wałówką jechali na urlop do Rzeszy, gdzie panowała straszna bieda. Pozostałe sztuki sprzedawali mi i udawali, że nie mają pojęcia, skąd pochodzi mięso przerabiane w naszym zakładzie masarskim.
A ja wyprawiałem się w coraz to innych kierunkach po towar. Kiedyś wracałem z Korabi, gdzie od chłopa kupiłem półtusze. Jechałem powoli rowerem, a kilometr za mną wieśniak na wozie wiózł mięso świni. Utrzymywaliśmy dystans, by w razie wpadki tylko jednemu była przypisana wina. Między Krasowem a Przywózkami dogoniło mnie, też na rowerach, dwóch ludzi. Zauważyłem z oddali, że są w cywilnych ubraniach, ale z karabinami na plecach.
Zatrzymałem się i spuściłem głowę, by na nich nie patrzeć. Stara okupacyjna zasada brzmiała, że im mniej widzisz, im mniej wiesz, tym dłużej pożyjesz. Ruszyłem powoli, prowadząc pojazd i nie odrywając wzroku od kamieni pod stopami.
- Cześć, Władek - usłyszałem, gdy już mnie mijali.
Podniosłem oczy i ujrzałem uśmiechnięta gębę „Wichury”. Machnął mi tylko ręką i pojechali z tym drugim w stronę wsi. Zdumiałem się, że tak w środku dnia paradują z karabinami. Moje zdumienie jeszcze się powiększyło, gdy dotarłem do Przywóz(e)k. Przed Urzędem Gminy Kudelczyn, który miał siedzibę w chałupie stojącej na zakręcie, po prawej stronie drogi wiodącej do Sokołowa, panowało ogromne wrzenie. Podszedłem, by się zorientować, jaka jest jego przyczyna.
- Starosta nałożył na kilka wsi z okolicy kontrybucję - tłumaczył znajomy chłop, który czasami zajeżdżał po targu do naszej oberży. - Dzisiaj sołtysi zwieźli do gminy pieniądze i zanim przyjechali po nie ludzie od Gramssa, kasa została skradziona.
- Jak to? Przez kogo? - zapytałem szczerze zaciekawiony.
- No, nie uwierzysz. Przypedałowało dwóch takich na rowerach, zakręcili się i już nie było ani ich, ani pieniędzy. Kasjer mało nie umarł ze
strachu. Zaraz powiadomił żandarmów z Sokołowa. Przyjechali, ale po tamtych ślad zaginął.
Więcej nie dopytywałem, aby moja twarz nie zdradziła przypadkiem, że wiem, kto dokonał tego szokującego wyczynu. Zawróciłem w stronę Krasowa ostrzec chłopa. Miał trochę przeczekać zamieszanie i nie pchać się w środek wsi z tym trefnym ładunkiem. Wolałem nie ryzykować. Mocnych przeżyć jak na jeden dzień wystarczyło.
„Wichura” był moim kolegą. Zachowało się zdjęcie z przyjęcia weselnego po naszym ślubie z Ludwiką, na którym on stoi za naszymi plecami uśmiechnięty w gronie innych gości. Bałem się o niego, by brawura go kiedyś nie zgubiła. (…)
Wiesława Kwiek
Zdjęcie z wesela Władysława i Ludwiki Dzieciątków, rodziców ś.p. Lucjana
« wróć | komentarze [0]
Dodaj komentarz
Komentarze do tego wpisu
Nie utworzono jeszcze komentarzy dla tego wpisu