Opowiem Ci o przeszłości...
***
Uciec stąd, by wrócić...
(…) My też chcieliśmy walczyć. Z każdym tygodniem i miesiącem nowa władza poczynała sobie coraz śmielej. Nasi nauczyciele w gimnazjum uczyli patriotyzmu, a jednocześnie kazali nam uczestniczyć w pogadankach o wielkiej roli sojuszniczej armii w rozgromieniu faszyzmu, o nowym, sprawiedliwym ładzie społecznym. A my mieliśmy świeżo w pamięci rozstrzelanie przez UB sołtysa Sewerynówki na sterdyńskim rynku. Trudno nam było uwierzyć, że ci w lesie to bandyci i wrogowie ludu, bo ich znaliśmy, czasami z imienia i nazwiska. Czara goryczy się przelała, kiedy naszą wakacyjną pracę z uczniami, którzy mieli poprawki z różnych przedmiotów, podciągnięto pod działalność koła Związku Młodzieży Polskiej.
- Panie dyrektorze, przecież my nie mamy z tą komunistyczną organizacją nic wspólnego. Udzielaliśmy korepetycji z koleżeństwa i przyjaźni, a nie w imię partyjnych haseł - skarżyliśmy się panu Sędziemu.
- Chłopcy, wy wiecie i my wiemy, jak było naprawdę. Niestety, niewiele możemy zrobić. Nie możemy rozjuszać aparatczyków.
Nie posłuchaliśmy dyrektora. Postanowiliśmy działać na własną rękę. W 1948 roku kilkunastu chłopców z gimnazjum założyło organizację Narodowe Zjednoczenie Wojskowe. Tak się nazwaliśmy i rozpoczęliśmy działalność.
Broni do ręki nie braliśmy. Formy walki to głównie mała dywersja i akcja propagandowa. Dekorowaliśmy na cmentarzu groby żołnierzy Armii Krajowej. Wysyłaliśmy anonimy z pogróżkami do aktywistów partyjnych i ZMP. Produkowaliśmy i rozwieszali plakaty zastraszające młodzież chcącą wstąpić do tej organizacji. Plakaty czy ulotki wieszaliśmy w szkole czy na mieście, np. na murze budynku UB w Sokołowie.
Nie wiemy, kto nas zdradził. Wyłapali nas po ciemku jak my wróble ze strzechy. W ciągu kilku dni marca 1950 roku organizacja przestała istnieć. We wstępnym oskarżeniu o jej członkach zapisano: ”prowadzili działalność przeciw obecnemu rządowi i ustrojowi Państwa Polskiego (…). Zadaniem organizacji było obalenie ustroju Demokracji Ludowej w Polsce”.
Jak kilkunastu wyrostków może obalić ustrój, zagrozić bezpieczeństwu państwa? Dołączyliśmy do grona zaplutych karłów reakcji, o których słyszeliśmy na licznych spotkaniach z przedstawicielami nowej władzy. Początkowo siedzieliśmy w Sokołowie w areszcie przy zburzonym kościele świętego Michała Archanioła. Ponure gmaszysko i jego piwnice to koszmar, który chciałbym wyrzucić z pamięci. Aresztowani razem ze mną to: Edek Kalinowski, Heniek Borys, Jurek Jakutowicz, Boguś Lasikowski, Lutek Radomski, Zbyszek Sawulski, Iza Borowa, Baśka Pędzich, Jadzia Borowa i jeszcze Zygmunt Kiljan oraz Józek Bartczuk.
Nawet dziś, choć minęło tyle lat, za każdym razem, kiedy mijam to miejsce, przed oczy napływają ciągle te same obrazy - bardzo brutalne przesłuchania i warunki urągające człowieczeństwu. Widziałem więcej niż inni, bo mnie wzięli do pomocy przy roznoszeniu posiłków. Mogłem zajrzeć do każdej celi i niejedno wtedy zobaczyłem.
Siedziało nas kilkunastu w jednym pomieszczeniu. Na podłogę rzucono trochę słomy, ale szybko ją zdeptaliśmy. Na początku mieliśmy do dyspozycji wiadro na odchody, ale ono się szybko zapełniało, a z tych na górze nikt się specjalnie nie rwał, by je systematycznie opróżniać. Potem wychodkiem nazwaliśmy jeden kąt piwnicy. Tam się załatwialiśmy.
Z czasem wzgórek się powiększył. Wreszcie w niektórych miejscach pojawiła się pleśń. To, co rzadkie, wypłynęło na środek i wsiąkło w słomę. Siedzieliśmy w tym gnoju jak bydło przeznaczone na rzeź. Skupiliśmy się w małych, kilkuosobowych grupkach i cichymi rozmowami zagłuszaliśmy własny strach i niepewność jutra. Każdy dzień bez brutalnych przesłuchań wydawał się cudem i łaską. Za każdym razem, kiedy przychodzili po któregoś z naszych towarzyszy, odprowadzaliśmy go wzrokiem, jakim żegna się skazańca wstępującego na szafot. Nigdy nie byliśmy pewni, czy go jeszcze kiedyś zobaczymy. A ludzie znikali. Inni wracali do nas zakrwawieni, skatowani, na dzień lub dwa, ale już w nich nie było życia. Nie mogli się pogodzić z tym, czego doświadczyli. Najgorzej, gdy w oprawcach rozpoznawali swoich sąsiadów czy dawnych towarzyszy broni, którzy z trudem wywinęli się Niemcom.
- Gdyby nie Leokadia, znaczy restauratorka Szulborska z Długiej, Szwaby by go dopadły w ’43. Ona go, jak gadał ojciec, zaścieliła
w łóżku, przykryła pierzynami, a on teraz…z tym swoim bratem takie kanalie - płakał Roman, ocierając krew płynącą z rozciętej wargi.
Wyroki śmierci zapadały raz po raz. Jeszcze kilka lat temu wykonywano je w ruinach zburzonego kościoła świętego Michała Archanioła, żeby splugawić to święte miejsce. Teraz trwała budowa nowej świątyni, więc wywożono ludzi do lasu i tam likwidowano. Rodzina otrzymywała informacje, że taki a taki został zastrzelony przy próbie ucieczki albo że go zabiło zapalenie płuc.
Po kilku tygodniach wstępnych przesłuchań przewozili nas grupkami do Warszawy na ulicę Ratuszową. Tam kolejne przesłuchania, kolejne wyroki i kulka w łeb lub przymusowa wycieczka; do Rawicza, Wronek czy Jelcza. (…)
Wiesława Kwiek
Fot. Gmina Sterdyń
« wróć | komentarze [0]
Dodaj komentarz
Komentarze do tego wpisu
Nie utworzono jeszcze komentarzy dla tego wpisu