Opowiem Ci o przeszłości...
***
Siała baba…len
(…) Od kiedy sięgam pamięcią, zawsze się go (len) u nas siało. W całej wsi można było policzyć na palcach rodziny, które tego nie robiły. Nie uprawiali go bogacze, bo ich stać było na kupienie wszystkiego w siedleckich sklepach. Nie siali też ci najbardziej leniwi, co tylko kombinowali, jak zarobić i się nie narobić. Niektórzy mieli za granicą rodziny, które słały tutaj do krewnych paczki z ubraniami.(…)
Zanim jednak zabrano się do tkania, trzeba było przygotować nici. Trwało to wiele miesięcy. Siało się len wiosną na takiej powierzchni, by zbiór zaspokoił potrzeby rodziny. Lubiłam patrzeć, jak rośliny zakwitają. Kwiaty miały kolor nieba i były bardzo delikatne. Dlatego też do dzieci należało pielenie. Babcia była przy tej robocie generałem, my - szeregowcami.
- Patrzcie pod nogi! Wybierajcie te miejsca, gdzie rośliny rosną najrzadziej, by zbytnio nie podeptać łodyżek - wydawała rozkazy.
Babcia Marynia przypisywała tej roślinie jakąś magiczną moc. Zdarzało się, że pod nieobecność rodziców wynosiła na poletko przy domu naszą kilkumiesięczną siostrę i tam ją usypiała w kobyłce, czyli w prześcieradle rozpiętym między dwiema drewnianymi żerdziami.
- To ją ochroni od uroku, czarów i wszelakich sił nieczystych - tłumaczyła mi i zobowiązywała do dotrzymania tajemnicy.
- Że też babcia w takie głupoty wierzy? - dziwiłam się w rozmowach z najstarszą siostrą. Pielenie lnu było dla nas obowiązkiem, nawet dość przyjemnym, jeśli zadziałała wyobraźnia.
- Ja jestem ogrodniczką w królewskim ogrodzie i zrywam cudowne kwiaty do wazonów przed zbliżającym się balem - tłumaczyłam siostrze.
- Ja nie lubię pielenia, bo babcia ciągle krzyczy, że za dużo roślin depczę butami – zwierzała się Julka. - To moja wina, że tak mi urosły stopy? Nie każdy ma taką małą nóżkę jak ona. Już wolę potem zbiór, bo przynajmniej nie muszę tak uważać.
Kiedy kwiaty opadły, a łodygi pożółkły, na ich szczycie pojawiała się puszka z dojrzewającymi nasionami. To był sygnał, żeby wkroczyć na pole. Wyrywało się całe rośliny razem z korzeniami i luźno układało na ziemi. Jeśli obok było rżysko, to wykorzystywaliśmy je, by garście lnu znajdowały się nad ziemią i miały lepszy przewiew. Tak leżakowało dzień lub dwa, a następnie było suszone. Ustawialiśmy z niego śmieszne budki. Czasami trzeba je było kilka razy przestawić, by wszystkie nasiona wyschły równomiernie.
Młocka nie była uciążliwa i najczęściej odbywała się w stodole na klepisku wyścielonym przez dziadka starymi derkami i prześcieradłami, by ziarno się nie zmarnowało. My starsze dziewczyny, podobnie jak dorośli, dostawałyśmy do ręki drewniane bijaki, którymi obstukiwałyśmy starannie czubki roślin z gniazdami nasiennymi. Wymłóconą słomę dziadek z ojcem starannie wiązali
w pęczki. Tak przygotowane zostały potem zatopione w znajdującej się obok naszego domu sadzawce, z której korzystali też inni sąsiedzi. Lniana słoma była mocowana do drewnianych palików, by się nie przemieszczała. Tam pozostawała przez następne trzy - cztery tygodnie, aż łodygi zupełnie poczerniały.
- Babciu, przecież to wszystko zgnije i nie będzie z tego żadnego pożytku - próbowałam logicznie myśleć. - Tyle się napracowaliśmy przy pieleniu, a teraz wszystko pójdzie na zmarnowanie…
- Już ty się nic nie martw. Nijakiego zmarnowania nie będzie. Trzeba badyle namoczyć, by się z nich dało wyjąć włókno. Inaczej nie odstanie - wyjaśniła babcia.
Kolejne dni zajmowały nam różne czynności zmierzające do oczyszczenia nasion. Jula kręciła korbą wialni, ojciec sypał od góry rzeszotem zebrane z prześcieradeł i derek ziarna. Wiatr wytworzony skrzydłami maszyny skutecznie oddzielał cięższe siemię od nasion chwastów czy resztek łodyg i liści. Czyste, drobne, brązowe ziarenka były zbierane w kilka mniejszych worków i wiezione do olejarni. Stamtąd dziadek przywoził olej i... makuchy. Tak mówił na sprasowane w kształcie niewielkich kręgów odpadki z ziaren pozostałe po wytłoczeniu oleju. To była pasza dla zwierząt, ale my dzieciaki lubiliśmy to podjadać. Tak śmiesznie wyglądaliśmy z ustami pełnymi drobnych łusek z siemienia. Rozgryzaliśmy je, robiliśmy dziwne miny i oglądaliśmy własne upstrzone czarnymi znamionami zęby w lusterkach lub w kawałkach szyby.
Czekaliśmy na międlenie lnu i nie mogliśmy się już doczekać. Ja w tym roku miałam po raz pierwszy jechać razem z dorosłymi. To taka nagroda za solidną pracę przy młóceniu lnu. Wreszcie nadszedł ten dzień, kiedy wysuszona na słońcu, a wcześniej wyjęta z sadzawki, poczerniała słoma lniana została załadowana na wóz. Druga fura miała służyć do transportu sprzętu i ludzi. Pomagałam ładować i z ciekawością przyglądałam się dziwnym przedmiotom. Niektóre widziałam po raz pierwszy. Mama z babcią przygotowały koszyk z prowiantem, duży czajnik, który był używany tylko przez te kilka dni, gdy pracowaliśmy poza domem. Jula została w domu, by opiekować się małą.
Międlenie odbywało się poza wsią, żeby innym mieszkańcom nie przeszkadzał łomot drewnianych narzędzi i sypiących się paździerzy. Miejsce świetnie się do tego nadawało. Znajdowało się pod lasem, który dobrze chronił od wiatru. Obozowisko nie było duże i umożliwiało tylko kilku rodzinom na raz korzystać z tego ustronia, dlatego trzeba się było umawiać z jego właścicielką - starą Andrzejewską, która pomagała przy dosuszaniu łodyg. Odbywało się to nad dołem o wymiarach niewielkiego kopca na ziemniaki, z żarem na dnie, przykrytym konstrukcją z drewnianych żerdzi. Tam, tuż przed międleniem, dosuszano łodygi lnu, by łatwiej się kruszyły i uwalniały znajdujące się w nich włókno. To ze względu na ten etap obróbki, byliśmy tam tylko z naszymi sąsiadami. Po przybyciu na miejsce dorośli zajęli się montowaniem sprzętu, czyli wbijaniem w podłoże drewnianych kołków, na których miały być zamocowane drewniane nożyce, by kobiety mogły pracować w pozycji wyprostowanej.
- Dlaczego ty, dziadku, raz na to mówisz łamanka, a za chwilę nazywasz to cierlicą?- zapytałam.
- Gdybyś się uważniej przyjrzała, to zauważyłabyś, że nie są takie same - dziadek dumnie rozpoczął swój wykład. - Łamanki mają tylko jeden rowek, w który wchodzi pojedyncza listwa, i z grubsza tyko przygotowuje zdrewniałe łodygi do dalszej obróbki. Cierlice mają dwa lub trzy rowki i tyle samo mieczów…
- Mieczów? To śmiesznie brzmi i wcale nie jest podobne do broni rycerza Ivanhoe - zdziwiłam się.
- Miecz to element ruchomy, który wchodzi w ten sztywno zamocowany, jednocześnie mnąc łodygę na wiele drobnych kawałków. Podejdź bliżej, to sama spróbujesz – zachęcał.
- Ja się nią zajmę, a ty idź pomóż rozpalić ognisko. I wstawcie od razu wodę na herbatę. Trochę potrwa, zanim się zagotuje - babcia znowu przejęła dowodzenie.
Moja prawa ręka spoczęła na mieczu zakończonym uchwytem, lewa trzymała wiązki łodyg. Marynia stała za mną i tak pracowałyśmy przez chwile obie. Po kilku ruchach z badyli pokazały się pasma włókien.
- Przynieś z wozu i postaw tam z boku ten kolczasty stołek, to ci pokażę, jak działa grzebień.
Posłusznie wykonałam jej polecenie, a ona te same włókna, które przed chwilą międliłyśmy cierlicą, przeciągała po wystających ze stołka gwoździach, najpierw po tej stronie, gdzie siedziały rzadziej, a potem na tej gęściejszej, by pozbyć się resztek paździorów. Próbowałam sama, ale mi nie szło i babcia mi odebrała garść lnu.
Stałam z boku i przyglądałam się z podziwem jej pracy. Bardzo sprawnie oddzielała piękne i długie lśniące włókna od tych krótkich i zmierzwionych.
- Te ładne pójdą do przędzenia, a co zrobisz z tymi brzydkimi? - zapytałam mamę, widząc, jak ona starannie sortuje to, co wychodzi spod rąk babci.
- Nie martw się, nic się nie zmarnuje. Z tych gorszych dziadek z ojcem ukręcą powrozy lub zatkają dziury między balami, z których zbudowany jest nasz dom - wyjaśniła.
- A to w tym roku nie będziemy robić ogaty? - zapytałam.
- Aleś ty głupia? - pokręciła głową z uśmiechem. - Ogatę się zrobi, żeby zabezpieczyła przed mrozem, a wiosną się ją rozbierze. Dziury to co innego. Trzeba je utykać, żeby między bale robactwo nie wchodziło i żeby wiatr nie świstał przez cały rok. Pogadaj wieczorem
z dziadkiem, to cię pojutrze zabierze ze sobą do lasu. Będzie jechał po kolki na ogatę, to może zielonek nazbierasz.
Mijały godziny, a łomot cierlic i łamanek niósł się na okolicę i odbijał echem od ściany lasu.
Wiesława Kwiek
Ilustracja Aleksandra Kwiek
« wróć | komentarze [0]
Dodaj komentarz
Komentarze do tego wpisu
Nie utworzono jeszcze komentarzy dla tego wpisu