29
2022
2021-10-04

Opowiem Ci o przeszłości...


To tytuł cyklu, który rozpoczęliśmy z nowym rokiem szkolnym. Będą się w nim pojawiały moje opowiadania (lub ich fragmenty) pochodzące ze zbioru „ Mgliste sny minionych dni” oraz nowe teksty przygotowywane do druku. Wszystkie są oparte na prawdziwych relacjach ludzi - świadków bądź uczestników niezwykłych wydarzeń. Wielu z nich już nie ma wśród żyjących, więc zdążyłam w ostatniej chwili poznać i utrwalić ich historię. Mam nadzieję, że ten cykl zainspiruje Czytelników do uważnego wsłuchania się w to, co mają nam do powiedzenia dziadkowie czy pradziadkowie. Wysłuchają, a potem zechcą zapisać, przekazać innym. Chętnie poznam ciekawe opowieści, by potem je literacko wykorzystać w kolejnych opowiadaniach. Można się ze mną kontaktować elektronicznie: kwiek.wieslawa@gmail.com

Janek Adamczyk to bardzo barwna postać. Opowiadało mi o nim wielu mieszkańców naszego miasta. Niejednokrotnie prawda mieszała się z legendą, zwłaszcza gdy chodziło o wojenną przeszłość tego niezwykłego człowieka. Niewątpliwie należał do sokołowskiej elity, ponieważ był stałym gościem słynnych obiadów i kolacji w hotelu Ireny Kucewiczowej (Rogowska/Wilczyńskiego). Do „Nowej” przy rynku (Pierackiego/Długa) wstęp mieli wszyscy.

Mały Janek

(…) Niektórzy w czwartki wpadali do „Nowej” tylko na chwilę wypić, nawet na stojąco, litkup, żeby w ten sposób zamknąć udaną transakcję zakupu czy sprzedaży konia lub krowy. Nie zasiadali, bo przeważnie mieli jeszcze przed sobą dłuższą lub krótszą drogę do domu. Śpieszyli się, by dotrzeć przed nocą.

W dużo lepszej sytuacji byliśmy my miejscowi. Jeśli komuś nie przeszkadzały kłęby dymu tytoniowego, który wypełniał całe pomieszczenie, można tam było się zaszyć na całe przedpołudnie lub popołudnie. Do spotkań towarzyskich i rozmów o tym, co w świecie i co za płotem każda pora była odpowiednia. Zwłaszcza teraz parę lat po śmierci Stalina, kiedy nowa władza trochę odpuściła i wreszcie mogli chłopcy wyjść z lasu…

O tej porze w czwartek w „Nowej” było pełno ludzi. Nie zamierzaliśmy pić na stojąco. Jedyny wolny stolik znajdował się blisko okna, prawie w samym przejściu. Nie lubiłem przy nim siadać, bo często dochodziło do różnych utarczek z klientami przechodzącymi w głąb lokalu, gdzie znajdowała się toaleta. Niepozorne małe pomieszczenie z dziurą w betonowej podłodze. Ruch w nim był nieopisany, bo przecież jak się pije, to… wiadomo. A że niektórzy mają pęcherz wielkości orzecha, to i w czasie jednego pobytu zachodzili tam kilka razy. Siedliśmy, zamówili co trzeba i rozglądaliśmy się po zgromadzonych. Niektórzy ze wsi to nawet nie zdejmowali wierzchnich ubrań. Czapki leżały gdzieś z boku, baty stały w kąciku oparte o ścianę, a oni już rozgrzani, rozochoceni, rozpinali waciaki czy kożuchy i rozmawiali głośno, mocno przy tym gestykulując.

Kiedy nam Kowalczykowa przyniosła wódkę i zagrychę, wyjąłem swój kieliszek. Nigdy się z nim nie rozstawałem. Był wykonany z grubego matowego szkła. Jego ścianki zeszlifowano w sześciobok i zamocowano na nóżce. Na widok mojego kieliszka wszyscy wybuchnęli śmiechem. Śmiejcie się, pomyślałem. I tak nie wiecie, dlaczego tylko z niego piję. Miałem go od dawna. Dostałem na imieniny od dziedzica z Kupientyna, mojego przyjaciela, pracodawcy i dobrodzieja. Przywiózł mi go z jakieś swojej podróży i wręczył ze słowami:
- Masz, Janek. To kieliszek prawdziwego faceta. Będziesz mógł pić równo z innymi chłopami i nikt cię nie zawstydzi, żeś liliput.
Od tamtej pory nigdy się z nim nie rozstawałem. Z zewnątrz wyglądał na zwyczajny, głęboki, taki jak inne. Tylko ja wiedziałem, że wchodzi do niego połowa albo i trzecia część płynu, w porównaniu z innymi kieliszkami. Piłem z chłopami równo i do dna, toteż czasami nie mogli się nadziwić, jak ja to robię, że przy moim wzroście, nigdy się nie upijam, gdy oni mają już mocno w czubie, chociaż z nich chłopy jak dęby.
Właśnie wspominaliśmy mojego brata, Władka Adamczyka, który się nie dał Niemcom, a załatwili go nasi ziomkowie na usługach UB, kiedy barczysty chłop w kożuchu, przeciskając się do ustępu, trącił mnie w rękę z kieliszkiem. Wódka się wylała częściowo na moje ulubione rude spodnie, a częściowo na klapę granatowej marynarki.
- Uważaj, ćwoku, jak idziesz - rzuciłem zdenerwowany w stronę przechodzącego.
- Ty kurduplu, ty gnoju, będziesz mnie od ćwoków wyzywał. Wynocha do kurnika kury mac... – rzucił obraźliwie.

Nie zdążył dokończyć, bo słowo „kurdupel” zadziałało jak pocisk. Wskoczyłem na krzesło, zrobiłem kilka magicznych ruchów rękami, po czym wyrżnąłem tamtego piąchą w nos. Na początku był zupełnie zdezorientowany moim zachowaniem. Nie wiedział, co się dzieje. Stał osłupiały, zakrywając ręką twarz. Potem nagle się ocknął. Wziął zamach, jakby chciał mi oddać, ale koledzy od stolika już się podnieśli ze swoich miejsc, gotowi dać mi wsparcie, więc tylko machnął ręką i skierował się na tyły knajpy. Kiedy wracał, ostrożnie minął nasz stolik, nikogo nie dotykając, i wyszedł na dwór. Pożegnały go wybuchy śmiechu, a ja zebrałem gromkie brawa.
- Z ciebie, Janek, to wciąż niezły cyrkowiec. Tak mu machałeś przed oczami, jakbyś żonglował na arenie...- zaśmiał się Głąbikowski.
- Te Janek, opowiedz, jak to cię matka w snopek zawiązała, gdy Niemcy za tobą węszyli?- poprosił Walerek.
- Jak to w snopek? Ja słyszałem tylko o psiej budzie? - zdziwił się Ignacy z Wyrębu.
- Po co pytacie, jak wiecie? Ile będę opowiadał…? - odpowiedziałem markotny, bo mnie znowu smutek ogarnął, że nie urosłem... (…)


Wiesława Kwiek
Fot. ze zbiorów MBP im. K. I. Gałczyńskiego w Sokołowie Podlaskim

« wróć | komentarze [1]

Dodaj komentarz

Komentarz zostanie dodany po akceptacji przez administratora serwisu






Odśwież kod



Komentarze do tego wpisu

Pamiętam Małego Janka , często bywał u nas w domu , o ile dobrze kojarzę związany był z gminą i zbierał podatek , jeździł rowerem z kierownicą od kolarzówki przekręconą odwrotnie . Znałem tez Pana Głąbikowskiego

XXXXX
2021-10-05 20:54:53
Strona 1/1






Dane kontaktowe