Opowiem Ci o przeszłości...
***
Bernard - właściciel firmy „Bracia Górscy”- to nie tylko zdolny przedsiębiorca, ale także pasjonat historii, zwłaszcza tej dotyczącej regionu. Jestem Mu wdzięczna za to, że podzielił się ze mną opowieścią o swoich przodkach.
Górscy od młyna
(…)
Pamiętam ten mroźny dzień zimowy. To było dokładnie szóstego lutego 1945 roku. Zapamiętałem, bo on wiele zmienił w moim życiu. Na spotkaniu pojawiło się więcej niż zwykle funkcjonariuszy w mundurach, ale na początku nie zwróciłem na to uwagi. Nowa władza zawsze jeździła w obstawie, bo po okolicznych lasach kryło się wielu takich, którym mogła przyjść ochota zburzyć porządek spotkania i postrzelać do aktywistów PPR -u. To prawdopodobnie działacze partyjni pomogli NKWD ułożyć listę dziesięciu, którzy niezbyt entuzjastycznie podchodzą do nowych porządków. Znaleźli się na niej ludzie różnych profesji: zwykli gospodarze uprawiający swoją ziemię, pracownicy folwarczni z majątku Dernaowiczów, jakiś robotnik z młyna, kowal i my dwaj z ojcem. Do domu nie dali pójść i się pożegnać. Rodzina nam już do Warszawy przywiozła trochę ubrań i jedzenie na drogę.
W Rembertowie załadowali nas do bydlęcych wagonów. Ciemno tam było i ciasno. Tylko małe okienko pod sufitem wpuszczało trochę światła. Pociąg ruszył, a my zaczęliśmy kombinować, jak tu popatrzeć na świat. I wykombinowaliśmy. W jednej z desek wydłubaliśmy niewielki otwór i na zmianę przez niego wyglądaliśmy. Na każdym postoju jakiś żołnierz z konwoju obchodził wagony. Nie wiem, co to była za stacja, ale akurat ja miałem wyglądać przez dziurę. Zauważyłem mundur i ogorzałą twarz. Strażnik chyba też coś dostrzegł, bo zdjął z pleców karabin i dźgnął w otwór bagnetem. Nie zdążyłem się odchylić, ale i tak miałem wiele szczęścia. Ostrze tylko leciutko drasnęło mnie w policzek. - To kałmuk pieprzony. Niewiele brakowało, by mi wydłubał oko!- zakląłem. - Masz szczęście! - ktoś mnie klepnął po plecach.
Wtedy pierwszy raz pomyślałem, że uda mi się przetrwać. Skończyłem osiemnaście lat. Jestem najmłodszy w grupie, zdrowy i silny. I mam szczęście. Ono mi pozwoli wrócić do domu. Drugi raz taka myśl mnie naszła już w obozie Kaszaj I w swierdłowskiej obłasti. Ciągle nas tam rewidowali. Tym razem chodziło im o medaliki i święte obrazki, jakby komuś coś takiego przeszkadzało. Pamiętam, że bojec szarpnął mnie za koszulę, ale tak ją chwycił, że sznurek z wizerunkiem Maryi zaplatał się w materiał i medalika nie zobaczył. Jeśli nie znalazł, to nie mógł zabrać, jak innym. (Jakichś dodatkowych kar za jego posiadanie nie było.) Znowu uznałem, że mi się uda. I to poczucie, ta pewność nie opuszczała mnie do końca.
Droga do obozu ciągnęła się i ciągnęła. Najpierw jechaliśmy pociągiem, potem saniami. Ostatni etap przebyliśmy pieszo.(…) Na swej drodze spotykaliśmy różne postacie. Zdziwienie goniło zdziwienie. Na jednym z etapów z piekarni wyszedł półnagi piekarz, oparł się plecami o lodową ścianę. Palił papierosa i się nam przyglądał. Temperatura powietrza osiągała – 30 stopni. My pozapinani w swoich kożuchach pod samą szyję, nie mogliśmy oderwać od niego wzroku. Innym razem drogę nam przeciął konwój kobiet. Nigdy nie zapomnę wyrazu ich twarzy. Przypominały raczej dzikie zwierzęta niż ludzi. Były brudne, ze skołtunionymi włosami. Na sobie miały łachmany, przez które przeświecała biała, właściwie sina skóra. - Boże, czy ze mnie, z nas też takich zrobią? Czy tak będziemy wyglądali po kilku miesiącach tutaj? - przemknęło mi przez myśl.
Po przybyciu na miejsce, jakiś strażnik zabrał mi buty. Były nowe, porządne, skórzane, to zwróciły jego uwagę. Odtąd do końca pobytu w obozie owijałem nogi szmatami i obwiązywałem sznurkiem. Jak było sucho, dało się chodzić. Gorzej, gdy przyszły wiosenne roztopy albo jesienne pluchy. Zwłaszcza że pracowaliśmy w lesie przy wyrębie.(…)
Z obozu Kaszaj I trafiliśmy do Kaszaj II, a stamtąd do Borowlanki. Cały czas byliśmy drwalami. Z obozu do lasu szło się pół godziny. Cięliśmy wielkimi piłami wiekowe modrzewie, które miały do dwóch metrów średnicy. Piłowaliśmy świerki i sosny. Żywica z drzew osiadała na zębach piły i trzeba ją było co raz smarować ropą. Tę ropę musieliśmy sami nosić ze sobą z obozu. Była kolejka, której pilnie strzegliśmy. Dlaczego? Otóż dyżurny niósł ją w swojej menażce, a potem w tym samym naczyniu, popłukanym tylko wodą, jadł zupę, którą nam dowozili do lasu. Jak to smakowało, wolę nie pamiętać.
Najgorszy był głód. Ciągle niedojadaliśmy, więc w szybkim tempie traciliśmy kilogramy. Nikt z obsługi obozu się tym nie przejmował, chociaż… Był tam felczer, który nas regularnie, czyli raz na dwa miesiące badał. Jak takie badanie wyglądało? - Wejść! Rozebrać się!- usłyszałem głos zza stołu. - Do połowy czy….? - zapytałem. - Zdjąć spodnie! Odsłonić d...ę!- znowu padła komenda. Posłusznie zrobiłem, co kazał. Zbliżył się do mnie i dwoma palcami chwycił skórę na moim pośladku. Odciągnął i puścił. - Zdorow! Odewajsa!– obwieścił zadowolony.
To było najkrótsze badanie w moim życiu. Większość chłopaków też była zdrowa, bo skóra po odciągnięciu wróciła na swoje miejsce. Tylko jednemu nie chciała i ten trafił na kilka dni do szpitala.
Jeść! Jeść! Jeść! Jedzenie nam się śniło. O jedzeniu się często gadało i wspominało smaki z rodzinnych domów. Przyszło Boże Ciało. Razem z kolegą w podobnym wieku schowaliśmy się w sągu drewna i zaczęliśmy wspominać, co tam też nasze matki przy takim święcie postawią na stole. Od wspominek do wspominek, aż tak się wzruszyliśmy, że zaczęliśmy płakać. Nadszedł strażnik. Przeraziliśmy się, że nas ukaże za uchylanie się od pracy.
- Dlaczego płaczecie? - zapytał.
- Tęsknimy za domem - zacząłem nieśmiało. - Wspominaliśmy, co matka na obiad by podała po procesji. Dziś Boże Ciało...
Pokiwał głową ze współczuciem, a potem zrobił nam wykład o ...konstelacjach na niebie. Słuchaliśmy z otwartymi ustami. Łzy obeschły. Astronom z Moskwy też był zesłańcem, chociaż nie powiedział, czym podpadł władzy, że takiego uczonego człowieka zesłała do łagru.
- Boże Ciało mówisz? - klasnął w dłonie. - To mnie zostało już tylko osiem lat.
Nie rozumieliśmy jego radości. Osiem lat to dla nas jak wieczność. Byliśmy tu kilka miesięcy i już nie mogliśmy się doczekać wyjścia. Wiedzieliśmy, że z naszego transportu już kogoś zwolnili. Czekaliśmy na dzień, kiedy enkawudzista przeczyta nasze nazwiska. I się doczekaliśmy. Spędziliśmy w ZSRR cały rok i pewnego dnia oznajmiono nam, że wychodzimy. Żadnych słów wyjaśnienia. Po prostu strażnik obwieścił:
- Jerzy Zdzisław Górski - syn Stanisława, Eustachy Kamiński - syn Ambrożego…. Swabodni! Zabierajties!
Zerknął na moje nogi. Miałem je zawinięte w szmaty.
- Nu kak, biez sapogow? Dajtie mu buty, bo on jedzie w kulturne strony.
Wtedy strażnik popatrzył na nogi tych, co zostawali w obozie, podszedł do jednego i kazał mu oddać buty. Potem mi je rzucił pod nogi. (…)
Wiesława Kwiek
Ilustracja Aleksandra Kwiek
« wróć | komentarze [0]
Dodaj komentarz
Komentarze do tego wpisu
Nie utworzono jeszcze komentarzy dla tego wpisu