Oko w oko z Gramssem
Źle znoszę bezczynność i brak kontaktów z przyjaciółmi. Dlatego z przyjemnością przyjąłem zaproszenie Janusza Anusiewicza na czwartkowe spotkania u Sybiraków. Na nim wysłuchałem niezwykłej opowieści Tadeusza Wolanieckiego.
Zaproszenie przyjąłem przede wszystkim dlatego, że można tam poznać i porozmawiać z naszymi rodakami, których życie i walka to lekcja żywej historii tej ziemi.
Wróciło kilkudziesięciu
Sokołowski Związek Sybiraków ma siedzibę w Powiatowym Banku Spółdzielczym przy ulicy Wolności. W każdy czwartek zbierają się tam członkowie związku i ich sympatycy. Członków rzeczywistych, a więc takich, którzy cudem uratowali życie i wrócili z „nieludzkiej ziemi" do swoich rodzin jest coraz mniej, ale przyjaciół przybywa. Z powiatu sokołowskiego w latach 1945-1947 wywieziono do sowieckich gułagów 2 tysiące młodych mężczyzn. Powróciło, po śmierci Stalina - kilkudziesięciu. W starannie prowadzonej kronice spisane są tragiczne losy tych, co powrócili i wspomnienia o tych, którym to się nie udało. Ta pamięć o towarzyszach niedoli, których kości bieleją w stepach Kazachstanu, w syberyjskich lasach i tundrach jest wśród członków związku, mimo upływu lat, ciągle żywa. Pielęgnują ją z potrzeby serca i zgodnie z przyjętym nakazem zapisanym w statucie: „Jeśli my zapomnimy o Nich, niech Bóg zapomni o nas".
Trzej bracia
W jeden z październikowych czwartków związek odwiedzili: pani Basia Artych, córka akowca z oddziału „Wichury", która „po kobiecemu" przyniosła sybirakom słodycze i gruszki w occie i pan Tadeusz Wolaniecki, 90-latek z ciekawymi wspomnieniami o swoich braciach.
Tadeusz Wolaniecki do konspiracji przystąpił już 1 września 1941 r. Przysięgę złożył w swoim domu, który przez całą okupację dawał schronienie i żywił żołnierzy podziemia. Wpisowym były amunicja i karabiny wydobyte ze skrytki w gospodarstwie Wolanieckich na kolonii Kupientyn, zwanej przez akowców „Gębusiem". Cały wóz, tak potrzebnej do kontynuowania walki z Niemcami broni i amunicji pozostawili żołnierze WP w 1939 roku, gdy zabito im konie. Bracia Wiktor i Tadeusz wiedzieli, że ta wojna nie skończyła się szybko, że nadejdą jeszcze takie dni kiedy te karabiny będą potrzebne. Trzeci z rodu Wolanieckich -Olek, zawodowy żołnierz, też nie złożył broni. Z 4 batalionem czołgów i samochodów pancernych stacjonującym w 1939 roku w Brześciu nad Bugiem przedarł się na Węgry, a z Węgier do Francji, by walczyć w jej obronie. Po upadku Francji, z obozów internowania w Hiszpanii przedostał się do Anglii, gdzie legalny rząd Rzeczpospolitej tworzył Polskie Wojsko dla obrony swojego sojusznika. Zainteresowanych losami polskich żołnierzy tułaczy odsyłam do lektury interesującej książki Jana Meysztowicza „Saga Brygady Podhalańskiej", wydanej w 1957 r.
Olek Wolaniecki zginął gdzieś na plażach Normandii w czerwcu 1944, podczas największego w dziejach wojen desantu otwierającego drugi front koalicji antyhitlerowskiej w Europie.
Mierzyli z karabinów
Po wojnie pan Tadeusz z chrześcijańskich i koleżeńskich pobudek nie mógł odmówić schronienia swoim kolegom, zagubionym i oszukanym żołnierzom podziemia poakowskiego. Jednego przenocował, innego nakarmił i dał przyodziewek.
Zrozumiałe, że nie mógł ich wydać w ręce bezpieki. Za takie „przestępstwo" jego ojca aresztowano i skazano na 5 lat więzienia - na mocy wyroku tzw. trójki sędziowskiej, która przyjechała do szkoły w Sabniach sądzić domniemanych wrogów Polski Ludowej. Nestor rodziny Wolanieckich za miłość do Polski, jej wolności i suwerenności przesiedział w więzieniach 3,5 roku. We Wronkach spotkał odsiadującego wyrok za podobne uczucia naszego rodaka - Stanisława Oleksiaka, obecnie przewodniczącego Zarządu Głównego Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej w Warszawie i brata legendarnego „Wichury".
- Z Ernstem Gramssem - okupacyjnym starostą powiatu sokołowsko-węgrowskiego spotkałem się w Kupientynie, pod domem mojej dziewczyny. Byłem u niej na przyjęciu razem z dwoma kolegami: Heńkiem Nowotniakiemi i AdolkiemWojtkowskim – wspominał Tedeusz Wolaniecki. - Gdy zabrakło wódki, najpierw poszedł po nią Nowotniak. Długo nie wracał, więc wysłaliśmy kolegę Wojtkowskiego. Kiedy i ten nie wrócił, zdecydowałem się, że pójdę sam i załatwię sprawę. Ledwie wyszedłem z sieni, dostałem cios w głowę i upadłem. Kątem oka zobaczyłem, że trzech Niemców mierzy do mnie z karabinów. Czwarty w skórzanym płaszczu rozkazał mnie zrewidować i odpowiedzieć, co tu robię. „Byłem u swojej dziewczyny na przyjęciu z okazji imienin"- odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Po sprawdzeniu w mieszkaniu i potwierdzeniu, że to towarzyskie spotkanie - Gramss z obstawą odjechali. Całe szczęście, że nikt z nas nie wziął ze sobą broni. Chociaż każdy z nas chciał grać rolę bohatera przed dziewczyną. Uratowaliśmy życie sobie i naszym gospodarzom.
Afisze dowodem
Starosta sokołowski z niemieckiego nadania wielokrotnie podejmował takie ryzykowne wizyty we wrogim dla niego terenie, na którym żyło wielu spragnionych wyrównania rachunków za masowe egzekucje i więzienia, wywózki do niewolniczej pracy w Niemczech i wiele innych represji podejmowanych z jego rozkazów.
Dowodem są nie tylko pomniki upamiętniające zbrodnie rozstrzeliwania polskich patriotów przy „Syndykacie", nad „stawem Mazura" i na ulicy Długiej, ale też zachowane okupacyjne ogłoszenia Ernesta Gramssa jak to skazujące młodych mieszkańców wsi Ząbki na pobyt w Treblince za .....kłusownictwo.
Rulon tych ogłoszeń dostałem kiedyś od mieszkańca Korczewa, gdy miejscowość ta należała do powiatu sokołowskiego. Znaleziono go na strychu budynku poczty, na przeciw pałacu Ostrowskich. Afisze przekazałem Komisji do badania zbrodni hitlerowskich w Warszawie i często spotykam je teraz w różnych wydawnictwach, a także w muzeum w Treblince."
WACŁAW KRUSZEWSKI
« wróć | komentarze [0]
Dodaj komentarz
Komentarze do tego wpisu
Nie utworzono jeszcze komentarzy dla tego wpisu