Od szmacianki do "Orlika" - wspomnienia
Do szkółki Adama Czerkasa – zawodnika „Podlasia” Siedlce, a wcześniej ŁKS-Łódż i Korony Kielce zapisało się już ponad 80 dzieci w wieku od 4 do 12 lat. Trenują pod okiem 4 instruktorów w 4 grupach wiekowych. Jestem przekonany, że za parę lat wyrosną na dobrych sportowców, a my, kibice nie będziemy musieli się martwić, czy nasza drużyna zakwalifikuje się do mistrzostw świata, ale czy je wygra. Warunki na „Orliku” oraz osobiste zaangażowanie rodziców i dzieci na treningach pozwalają mieć nadzieję, że niebawem polska piłka nożna będzie lepsza, jak za czasów Kazimierza Górskiego. Pisząc o zaangażowaniu rodziców mam na uwadze liczne mamy, które przywożą swoje pociechy na treningi, odrywając je od komputerów. Jak sięgam pamięcią, kiedy my – chłopcy z Siedleckiej, Rogowskiej i Repkowskiej uganialiśmy się za „zgórkiem” za szmaciankami i gąbkówkami, nasze mamy nie były takie wyrozumiałe. Szmacianki robiło się bowiem z kłębków barwnych odpadów tekstylnych, przeznaczonych na kolorowe chodniczki.
A my wynosiliśmy je z domu i obszywaliśmy w grube pończochy i takimi piłkami grało się od rana do wieczora. Później nastała era gąbkówek, pieczołowicie obrabianych z niemieckich czołgów. Pierwszą prawdziwą piłkę zobaczyliśmy w oknie księgarni pani Sudarowej przy ulicy Długiej. Kosztowała 96 zł. Miała jajowatą czerwoną dętkę z długim wentylem, chowaną w skórzaną powłokę sznurowaną rzemieniem. Chodziliśmy co dzień patrzeć, czy piłka jest jeszcze, czy nie daj Boże ktoś ją kupił. Była! Aż pewnego dnia Janek Patejczuk przyniósł informację. Można zarobić na piłkę czyszcząc z zaprawy tynkarskiej cegłę z rozwalonego przez Niemców Magistratu u zbiegu ulic Siedleckiej Długiej i Repkowskiej. Za jedną całą i oczyszczoną cegłę pan Stefan Głazek zapłaci 50 groszy. Cegły sam odbierze, policzy i wypłaci. Szczęście nasze nie miało granic. W ruch poszły szpadle i młotki. Pracowaliśmy jak „Stachanowcy”. Po tygodniu góra czerwonej cegły zamieniła się w bilety Narodowego Banku Polskiego. Pan Głazek pochwalił naszą robotę i wypłacił należność. Pomogliśmy jeszcze załadować cegłę na wóz konny, którym odjechał do swojego klienta. Był nim pan Witkowski, budujący dom i warsztat naprawy samochodów na terenie zrujnowanego getta. My zaś w składzie: napastnik „Cieślik” - Stefan Kupisz, obrońca „Jan Duda” - Janek Patejczuk i pomocnik „Parpan” - Wacław Kruszewski pobiegliśmy do pani Sudarowej po wymarzoną piłkę. Zakup uczciliśmy butelkami wybornej oranżady z rozlewni wód gazowanych Stefana Burcharda, zakupionych za resztę w sklepiku pani Nowakowej przy ulicy Długiej.
Odtąd graliśmy już tylko skórzanymi piłkami. Najpierw w trampkach, jako tzw. trampkarze otwierający mecz seniorów, póżniej jako juniorzy, aż na koniec w drużynie seniorów. Graliśmy ze zmiennym szczęściem z drużynami z Mińska, Wołomina, Pułtuska, Nowego Dworu, Góry Kalwarii, Zegrza, Siedlec, Łukowa i Warszawy. Nasze pojedynki z „Czarnymi” Węgrów i „Cukrownią” Sokołów przeszły do legendy i literatury. Ale w najczarniejszych snach nie sądziłem, że sokołowscy piłkarze przegrywają dziś z Jabłonianką 4 do 2. Gratulacje dla Jabłonianki i kilka niecenzuralnych słów dla kopaczy z Sokołowa, bo trudno nazwać ich piłkarzami. Nadzieja w tych, których miałem okazję poznać na „Orliku” przy mojej dawnej „budzie”
Wacław Kruszewski
« wróć | komentarze [0]
Dodaj komentarz
Komentarze do tego wpisu
Nie utworzono jeszcze komentarzy dla tego wpisu