2013-09-20
Moja szkoła. Lata 1950 - 1957
W którymś roku, w czasie karnawału, mieliśmy szkolną zabawę. Szkoła nie miała sali gimnastycznej. Z jednej klasy wyniesiono ławki.
W przystrojonym kolorową bibułą pomieszczeniu bawili się uczniowie kilku klas. Był tłok i harmider. Wierzchnie, zimowe ubrania pozostawiliśmy na korytarzu, na stojącym, długim, drewnianym wieszaku. Jedna z uczennic, po którą wcześniej przyszedł rodzic, nie mogła znaleźć swojego ubrania. Do klasy wszedł kierownik, wyłączył adapter i głośno oświadczył: „Jak się czapka i szalik nie znajdzie - koniec zabawy”. To powiedzenie mocno utkwiło mi w pamięci, nieraz później przytaczałem je żartobliwie w różnych sytuacjach.
Rzadko odwiedzałem szkolną bibliotekę. Tak naprawdę przeczytałem zaledwie kilka książek, które jednak bardzo rozbudziły moją chłopięcą wyobraźnię. Po lekturze książek Molnara, Maya czy Verne razem z niektórymi kolegami poszukiwałem miejsc skrywających nieodkryte skarby lub nadających się na naszą bazę czy zamek.
W poszukiwaniu tych tajemniczych miejsc odwiedzaliśmy opuszczone domostwa rodzin moich kolegów. Pamiętam zimowe wyprawy gdzieś za Łubianki lub pod Kupientyn, dokąd szliśmy prosto przez skute mrozem pola. Po drodze płoszyliśmy zaskoczone kuropatwy, przycupnięte gdzieniegdzie pod miedzą. W lecie odwiedzaliśmy opuszczoną cegielnię mojego wuja, która mieściła się w okolicy obecnej ulicy Gagarina, gdzie pod wielką wiatą pokrytą strzechą, wspartą na solidnych balach, znajdowaliśmy ochłodę i schronienie przed deszczem. Pełno tam było pozostawionych różnych przedmiotów oraz dołów po wybranej glinie. Innym razem, na szerokim pniu starej wierzby, która rosła nad Cetynią pomiędzy ulicami Wolności i Kosowską, odkryliśmy doskonałą, niedostępną kryjówkę szczelnie obrośniętą zielonymi gałęziami.
Pewnej wiosny, w ciepły słoneczny dzień, postanowiliśmy iść na wagary (nie pamiętam, w której to było klasie). Z wyjątkiem kilkorga uczniów, wyszliśmy ze szkoły tuż przed rozpoczęciem lekcji. Piaszczystą drogą za cmentarzem darliśmy do lasu „Bartosz”. Na leśnej polanie natrafiliśmy na cygański obóz. Biegające beztrosko dzieciaki zainteresowały się grupką uczniów z tornistrami na plecach. Bez przeszkód nawiązaliśmy rozmowę. Wspólnie bawiliśmy się przez kilka godzin.
Wracaliśmy z rosnącym niepokojem o konsekwencję naszego czynu. Jak się później okazało, nasze obawy były uzasadnione. Zostaliśmy skutecznie ukarani przez rodziców. Następny dzień w szkole minął wyjątkowo spokojnie.
Innym razem wracaliśmy ze szkoły okrężną drogą, przez ulicę Siedlecką. Po prawej, nad Cetynią, był niewielki, zamarznięty staw. Gładka tafla lodu zachęcała do gry w hokeja. Bawiłem się świetnie. Wróciłem do domu dopiero około 22.00. Następstwa tego spóźnienia były bardzo dla mnie
bolesne.
Tuż obok szkoły był wielki dół nazywany przez mieszkańców Ruskie Doły. Nie znam powodu, z którego powstał. Możliwe, że kiedyś kopano tam glinę lub piasek. Wysokie, urwiste stoki służyły nam w zimie do zjeżdżania na sankach. W lecie niektórzy uczniowie chodzili w to ustronne miejsce na wagary lub wypalić papierosa. Tu też odbywały się wielkie bitwy pomiędzy dwiema zwaśnionymi grupami uczniów naszej klasy. Chłopcy z miasta obrali sobie za przywódcę rosłego kolegę, który mieszkał przy ulicy Długiej. Pozostałych reprezentował wyrośnięty, krzepki chłopak z Wesołej. Krwawe bitwy „wodzów” niestety celowo prowokowaliśmy i ochoczo im kibicowaliśmy.
Ciąg dalszy w następnym numerze Wieści
ANDRZEJ DĘBSKI
« wróć | komentarze [0]