2013-09-13
Moja szkoła. Lata 1950 - 1957
Moja szkoła mieściła się przy ul. Polnej, w zawłaszczonych przez władze, dwóch środkowych kondygnacjach budynku, stanowiącego własność Salezjanek. Komuna pozostawiła siostrom suterenę, gdzie mieściło się przedszkole, do którego wcześniej uczęszczałem, oraz II piętro, gdzie salezjanki miały swoje pokoje i kaplicę. W czasie przerw wrzeszcząc i biegając po korytarzach i klatce schodowej mijaliśmy przywarte do poręczy, przerażone zakonnice, wspinające się na II piętro.
Trafiłem do I klasy pani Żalikowej. Była to mądra i doświadczona nauczycielka, którą bardzo mile wspominam. Siedzieliśmy w nowych, dwuosobowych ławkach, na których nie było jeszcze śladów uczniowskich scyzoryków. U góry, na środku pochylonego, zielonego pulpitu, tkwił włożony w okrągły otwór kałamarz z atramentem. Po nauce pisania ołówkiem, w nim maczaliśmy stalówką wetkniętą w drewnianą obsadkę. Początki były trudne. Moje pisanie piórem urozmaicone było co raz sporymi kleksami powstałymi z powodu nadmiaru nabranego atramentu.
Z tego czasu pamiętam drewniany piórnik z przesuwającym się z trudem wiekiem i wielkie, okrągłe litery w „Elementarzu” Falskiego. Zaś w podręczniku matematyki kolumny słupków, które w zimie odrabiałem w domu przy naftowej lampie. Wtedy też otrzymałem od rodziców i krewnych pierwsze książki z bajkami Tuwima, Brzechwy i Krasickiego. Wspaniale wydane, z pięknymi ilustracjami Szancera, przyciągały moją uwagę i zachęcały do pierwszych prób samodzielnego czytania - dukania.
Większość zim było ostrych. Marzliśmy. Nie przypominam sobie, aby chłopcy chodzili w długich spodniach. Nie było jeszcze rajstop czy rajtuz. Nosiliśmy, tak jak dziewczęta, bawełniane, prążkowane, beżowe pończochy mocowane do podwiązek. Była to najbardziej znienawidzona przez chłopców część garderoby. Gdy tylko poczuliśmy pierwsze wiosenne słoneczne ciepło, zwijaliśmy je w grube obwarzanki utrzymujące się powyżej kostek.
Liche, samodziałowe paltka lub kożuchowe serdaki nie chroniły przed zimnem. Dłuższy pobyt na dworze powodował siąkanie czerwonymi od mrozu nosami. Często gubiliśmy rękawiczki. Zgrabiałe ręce chowaliśmy wciągając do rękawa lub za pazuchę serdaka. Mimo tego nie pamiętam, aby ktoś cierpiał z powodu kilkudniowego kataru lub zaziębienia.
Rozstaliśmy się z panią Żalikową po ukończeniu 3 klasy. Nasza kolejna, ciasna klasa mieściła się piętro niżej - na parterze. Stare przedwojenne, czteroosobowe ławki pokaleczone były różnymi wyrytymi napisami i wulgarnymi rysunkami. Podziurawione nożem blaty skrywały zapaskudzone jedzeniem i zaplamione atramentem schowki, do których ostrożnie wkładałem skórzany tornister, który odziedziczyłem po bracie. Drewniane podłogi malowane były jakimś ropopochodnym paskudztwem, które miało podobno zabezpieczać przed unoszeniem się kurzu. Czarny kolor śmierdzącej, nierównej podłogi i potwornie zniszczone ławki nie czyniły przyjaznej atmosfery. Na ścianie, nad tablicą wisiały spoglądające na nas portrety Bieruta, Cyrankiewicza i Rokossowskiego.
Był to trudny powojenny okres. Większość dzieci w mojej klasie pochodziła z ubogich miejskich rodzin, a reszta z rolniczych przedmieść i okolicznych wsi. Biedę widać było po ubiorze uczniów i zawartości przynoszonego do szkoły drugiego śniadania. Bawełniane skarpetki, pończochy i inne części garderoby były często cerowane przez nasze matki i babcie. Wielokrotnie czyszczone i prasowane ubranie nosiłem do momentu, gdy w wytartych miejscach ukazały się dziury. Pamiętam ogromne starania i troskę rodziców o moje ubranie, wyżywienie i uczniowskie wyposażenie.
Innym problemem była higiena. Nie było wodociągów i kanalizacji. Nie przypominam sobie żadnego mieszkania moich kolegów lub znajomych, w których byłaby wówczas łazienka lub przynajmniej bieżąca woda. W szkole z objawami braku należytej czystości „walczono” poprzez częste kontrole włosów, uszu i rąk uczniów. Zdarzały się kontrole połączone z sypaniem na nasze głowy jakiegoś proszku. Do tego kierownik szkoły, pan W. robił w czasie lekcji niespodziewane naloty i wycinał chłopcom włosy, gdy uznał, że są za długie. Raz zdążył obciąć mi grzywkę. Wyrwałem się i wyskoczyłem na boisko przez otwarte okno wysokiego parteru. Roztrzęsiony, pobiegłem do sklepu, w którym pracowała mama. Nie wiem jaki przebieg miało spotkanie mojej mamy z kierownikiem szkoły... Sądzę, że skuteczny, bo od tego czasu miałem spokój.
W szkolnym budynku nie było toalet ani bieżącej wody. Początkowo chodziliśmy do drewnianego wychodka. Potem, w pobliżu Ruskich Dołów, nad betonowym zbiornikiem, wymurowano szalet z kilkoma oczkami w posadzce przeznaczonymi dla dziewcząt i osobno dla chłopców. W upalne dni roznosił się wokół tego przybytku niesamowity fetor zniechęcający do wejścia.
ANDRZEJ DĘBSKI
« wróć | komentarze [0]