2013-09-27
Moja szkoła. Lata 1950 - 1957
Raz w zimową, śnieżną noc, południową, zwężającą się część dołów wypełniła wielometrowa warstwa śniegu. Po lekcjach kopaliśmy tam głębokie, śnieżne tunele i robiliśmy igloo. Wówczas nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo było to niebezpieczne.
Innym razem wracaliśmy ze szkoły okrężną drogą, przez ulicę Siedlecką. Po prawej, nad Cetynią był niewielki, zamarznięty staw. Gładka tafla lodu zachęcała do gry w hokeja. Bawiłem się świetnie. Wróciłem do domu dopiero około 22.00. Następstwa tego spóźnienia były bardzo dla mnie bolesne.
Uczyłem się dobrze, od początku matematyka była dla mnie łatwa. Gorzej z polskim. Nie mogłem liczyć na pomoc zapracowanej mamy i ciągle nieobecnego ojca. Do tego kwalifikacje naszej polonistki nie były wybitne. Mimo tego dawałem sobie jakoś radę. W piątej klasie odpuściłem. Na świadectwie po pierwszym półroczu miałem aż sześć dwój. Obecny na wywiadówce tata był tak zaskoczony, że po powrocie do domu nie skorzystał z możliwych „żelaznych argumentów”, ograniczając się jedynie do rozmowy. Dostrzegłem zbolałą, zatroskaną twarz stojącej obok mamy. Zrobiło mi się głupio, wiedziałem, że muszę to wszystko naprawić. Bez trudu ukończyłem piątą klasę.
Mój rocznik miał pecha. Ciągle reformowano oświatę, konsekwencje czego dotykały mnie przez wiele lat edukacji. Po raz pierwszy wprowadzono egzamin promujący do 6 klasy, który musiałem zdawać.
Moje pozaszkolne zabawy miały najczęściej miejsce w okolicach ulic Próżnej i Magistrackiej. Wiele tu się działo. W piwnicy budynku na rogu ulic Długiej i Magistrackiej była stolarnia pana Kędziorka (?). Na placyku naprzeciwko naszego podwórka były poukładane sztaple tarcicy. Wysokie na kilka metrów stosy desek lub bali, tworząc liczne uliczki i zakamarki, były interesującą scenerią zabaw. Tuż obok, w byłym budynku gminy żydowskiej, początkowo mieścił się magistrat. Za nim, na niewielkim placyku z kilkoma garażami (gdzie obecnie jest „Topaz”), mieściła się baza ciężarówek PKS-u. Garażowało tam kilka czeskich samochodów marki praha. Pamiętam ciągłą krzątaninę kierowców starających się o utrzymanie tych pojazdów na chodzie. Jeden z szoferów palił dużą fajkę i był nazywany przez pozostałych „Fajka”. Żwirowy plac był ciemny od oleju i cieknącego z samochodów paliwa, którego zapach dolatywał do nas, gdy bawiliśmy się na podwórzu.
Kino było wymarzoną rozrywką każdego chłopca. Dlatego zazdrościłem mojemu starszemu bratu tego, że mógł oglądać filmy dozwolone od 14 lub 16 lat. Czasami udało mi się przedostać na widownię i z niezwykłymi emocjami obejrzeć film. Repertuar był skromny i ograniczał się do filmów polskich i radzieckich. Seanse odbywały się tylko jeden lub dwa razy w tygodniu. Z tego okresu pamiętam: „Skarb”, „Zakazane piosenki” i „Świat się śmieje”.
Szkołę ukończyłem bez wysiłku, nie przykładając się zbytnio do nauki. Miało to oczywiście swoje odbicie na świadectwie ukończenia podstawówki. Już od czerwca odbywały się rodzinne narady, co dalej z moją nauką. Zaakceptowano propozycję mojego brata, abym poszedł do Technikum Budowlanego w Mińsku Mazowieckim, do klasy o specjalności instalacje sanitarne. Przeważyła możliwość zamieszkania w szkolnym internacie, co w znacznym stopniu obniżało koszty nauki.
Początkowo nie wiedziałem, co to są instalacje sanitarne, myślałem, że mają jakiś związek ze służbą zdrowia. W moim dotychczasowym życiu nie miałem z nimi do czynienia. Naszym wodociągiem była woda w wiadrze przyniesionym ze studni Jana, a kanalizacją, wiadro (kibel), który po napełnieniu wynosiliśmy do podwórkowego wychodka.
W lipcu zdawałem egzaminy wstępne. Po kilku tygodniach dostałem zawiadomienie o przyjęciu mnie do szkoły w Mińsku. Wyjechałem z Sokołowa, jak się później okazało, na zawsze.
ANDRZEJ DĘBSKI
« wróć | komentarze [0]