MEXICO MISTICO
07.09; Może to deszcz, który pada codziennie (bo nadeszła pora deszczowa) nakręca mnie nostalgicznie i wprowadza melancholię do mojego życia, przypominając o chorobie, którą w sposób dla nikogo niezrozumiały, nawet dla lekarzy - przezwyciężyłem. Ale co z tego, skoro uciążliwe ślady po niej ciągle dają o sobie znać. Ponieważ wielokrotnie otarłem się o śmierć (przeżyłem największe trzęsienie ziemi w Meksyku w 1985 roku), nie boję się jej; ona chyba też zachodzi w głowę, dlaczego taki twardy ze mnie „macho” i być może pracuje nad nową strategią, jak wreszcie dorwać mnie i tym razem już nie wypuścić ze swoich objęć. Są jednak dni, kiedy sam chętnie zaprosiłbym ją do siebie. Zrobiłbym to, ale nie znam adresu, żeby wysłać jej stosowne aviso. Mam huśtawkę nastrojów, co sprzyja powstawaniu stresu i refleksjom; może dlatego wybrałem ten dzisiejszy ponury temat: śmierć. Meksykanie traktują w sposób szczególny umieranie i mimo płaczu i szlochów w trakcie pogrzebu, ze śmierci nie robi się wielkiego problemu. Uznana jest nawet przez lud (nie przez kościół) - za świętą (santa muerte). Ludzie modlą się do niej nie tylko na prowincji, ale także w dużych miastach. Na szamańskim bazarze, który jest rajem dla „santeros” (meksykańskich szamanów), stoją jej wizerunki - jak trzymając dłonie na biodrach, drwi sobie z życia. Pełno tam wszelkiej maści atrybutów, przedmiotów ofiarowanych śmierci. W mieście i na prowincji są nawet małe, tajemne świątynie, w których zbierają się jej wierni wyznawcy. Jakże inaczej niż w Polsce obchodzone są Zaduszki oraz dni poprzedzające Wszystkich Świętych w Meksyku.
Meksykanie szanują zmarłych, oddając hołd i respekt, ale inaczej; bez patosu. Na dwa tygodnie przed ich świętem w piekarniach i cukierniach piekarze przygotowują drożdżowe ciasta - tzw. „pan de muertos”, czyli chleb zmarłych. Ma odpowiedni, charakterystyczny kształt i nikt go nie pomyli ze zwykłym chlebem. W dodatku jest słodki, jak nasze bułki maślane albo drożdżówki. W tym samym czasie w każdym domu - gdzie ktoś już odszedł na drugą stronę horyzontu – rodzina ustawia „altar de muertos” czyli ołtarz dla zmarłych. Najczęściej w rogu pokoju. Na stole przykrytym obrusem ustawia sie fotografie osób, które odeszły oraz ich ulubione przedmioty; to, co lubili jeść lub pić. Są papierosy, które palili, kieliszek tequili albo rumu, „pan de muertos” (chleb dla zmarłych), owoce, kwiaty - koniecznie żółte (kolor żałoby w Meksyku), mnóstwo osobistych drobiazgów. Centralne miejsce zajmuje czaszka z czekolady, cukru lub marcepana, kupiona w cukierni - jak nasze słodkie wielkanocne zajączki albo baranki. Na życzenie kupującego cukiernik wypisuje na niej imię zmarłego wyciskarką do kremu.
W tym okresie w cukierniach panuje ożywienie. Na półkach i w ladach chłodniczych podziwiasz kunszt i fantazję cukierników: torty i galaretki w kształcie czaszek: oczy z krążków ananasów, zęby z palonych migdałów, nos z czekolady, etc. Jedna ze słynnych i chyba największych cukierni w stolicy - „Pasteleria Central”- w centrum miasta, na ul. 16 de Septiembre, specjalizuje się w odtwarzaniu nieboszczyka na słodko w naturalnych wymiarach. Możesz go kupić całego lub jeśli nie zmieścisz na świątecznym stole, wybierasz jego słodki fragment; prosisz o odkrojenie kawałka smakowitej ręki - od łokcia do dłoni. Jeśli wolisz inną część ciała: głowę, kolano, kawałek biodra - etc, sprzedawca połyskując ostrym nożem, z figlarnym uśmiechem na ustach spełni każde twoje życzenie.
W „pueblos mexicanos”, czyli na meksykańskiej prowincji, rodziny zmarłych przychodzą w dzień zaduszny z jedzeniem, tequilą, piwem, z zespołami „mariachis” i razem ze zmarłymi świętują, jedzą, piją, śpiewają i grają. Ten kraj współżyje ze śmiercią. Może dlatego szybko zapomina o grożącym bez przerwy niebezpieczeństwie; o trzęsieniach ziemi, które permanentnie nawiedzają kraj; wybuchach wulkanów, groźnych powodziach, osuwiskach ziemi, tropikalnych huraganach. Szczególnie pamiętam największą meksykańską tragedię - najsilniejsze trzęsienie w 1985 roku, podczas którego zginęło kilkadziesiąt tysięcy ludzi. W trakcie epidemii świńskiej grypy w 2009 roku - (epidemia humana - jak ją potem nazywano), która w Meksyku miała swój początek, miasto funkcjonowało, chociaż z dużymi ograniczeniami. Uliczni sprzedawcy, których są tu setki a może tysiące, jak co dzień przekrzykiwali się na jednej z głównych arterii miasta - Eje Central- najczęściej nie używając „cubrebocas” (maseczek zakrywających nos i usta).
A wszystko robili po to, żeby sprzedać swój towar, żeby przeżyć nie tylko epidemię, ale resztę życia i dotrwać do jego końca. Taki jest ten „Mexico lindo y querido” (ukochanyi piękny Meksyk) - jak mówi popularna, ludowa piosenka.
Trochę się rozkleiłem, chociaż zdarza się, że miasto Meksyk i jego mieszkańcy irytują mnie w sposób absolutnie niedopuszczalny i ostateczny. To wina różnej mentalności i wielu innych obiektywnych czynników. Muszę wtedy uważać, żeby nie popełnić jakiejś zbrodni. Czasami ręce opadają z bezradności i niemocy; czasami z tego samego powodu się podnoszą, żeby komuś przyłożyć. Mimo wszystko kocham Meksyk!
Andrzej Zbrożek
« wróć | komentarze [0]
Dodaj komentarz
Komentarze do tego wpisu
Nie utworzono jeszcze komentarzy dla tego wpisu