29
2022
2022-03-07

Marta – najmłodszy Żołnierz Niezłomny


Dzień został ustanowiony przez Sejm RP 3 lutego 2011 roku jako „wyraz hołdu dla żołnierzy drugiej konspiracji za świadectwo męstwa, niezłomnej postawy patriotycznej i przywiązania do tradycji niepodległościowych, za krew przelaną w obronie ojczyzny”. Na datę święta wybrano 1 marca, ponieważ tego dnia w 1951 r. w więzieniu na warszawskim Mokotowie, po pokazowym procesie, zostali rozstrzelani przez komunistów przywódcy IV Zarządu Głównego Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”.

Z okazji tego Dnia udostępniamy wspomnieniowy tekst Franciszka Kobryńczuka (1929 – 2016), naukowca, poety, pisarza pochodzącego z gminy Ceranów. W latach 1948–1950 jako uczeń Gimnazjum Samorządowego w Sterdyni należał on do tajnej młodzieżowej organizacji niepodległościowej „Siatkówka”, związanej z podziemiem poakowskim. Z tego tytułu został skazany na wyrok długoletniego więzienia, który odbywał w latach 1950–1955. Po obaleniu reżimu komunistycznego wyrok został unieważniony przez sąd. 

Marta – najmłodszy Żołnierz Niezłomny

Była uczennicą Samorządowego Gimnazjum Ogólnokształcącego w Sterdyni. W 1948 r. wstąpiła do młodzieżowej organizacji niepodległościowej działającej na terenie tej Szkoły. Miała wtedy 14 lat. Marta – to jej pseudonim konspiracyjny. Była zdolną uczennicą, należała do Związku Harcerstwa Polskiego. Zadaniem organizacji było propagowanie wśród młodzieży tradycji narodowych i chrześcijańskich na wzór wileńskich Filaretów i Filomatów, a także prezentowanie tych idei poza szkołą, podczas występów publicznych. Członkowie organizacji ostro występowali przeciwko kolektywizacji polskiego rolnictwa. Były próby założenia spółdzielni produkcyjnych w Dzięciołach i Kuczabach. W tym celu zaplanowano przyjazd specjalnym autobusem grupy lewicujących studentów z warszawskich uczelni, którzy mieli na specjalnych masówkach nakłaniać ludność do założenia tych spółdzielni. Wtedy to właśnie, nie nocą, nie w maskach, najmłodsi członkowie naszej organizacji, wśród nich Marta, udawali się do sołtysów tych wiosek, namawiając ich do zbojkotowania całej tej akcji. Udało się. Spęd ludności nie nastąpił. Druga i trzecia próba też skończyły się fiaskiem.

Po wielu latach, gdy byłem profesorem w SGGW, przyjaźniłem się dalej z Dyrektorem Franciszkiem Krysiakiem, już nie w relacji nauczyciel – uczeń, ale jako dwóch starszych panów, których wiązała wspólna przeszłość i ziomkostwo.
Kiedyś Dyrektor zapytał mnie:
- No i co wyście zrobili dobrego, będąc w tej organizacji?
- Nie dopuściliśmy do założenia spółdzielni produkcyjnej w Pana wiosce i Kuczabach!
- A, nie, kto inny?
- Nie! Dziś próbuje ten i ów imputować nam to zwycięstwo i przywłaszczać sobie! – odpowiedziałem. Można w archiwach znaleźć obszerny opis, jak to my imperialistyczne pieski hamowaliśmy pochód socjalizmu w Polsce.

Była jesień 1949 r. Święto Niepodległości 11-go Listopada było zlikwidowane. Sterroryzowane społeczeństwo nie ośmielało się go celebrować. Jednak nie wszyscy. Marta wymodelowała z waty pięknego białego orła w złotej koronie i o zmierzchu w wigilię tego Święta zaniosła ze świeczkami na cmentarz w Sterdyni na Grób Nieznanego Żołnierza. Nazajutrz tłum zebrał się wokół mogiły. Nie znalazł się śmiałek, by zapalić świeczki. Nagle z ciżby wysunęła się dziewczynka z zapałkami. Ktoś ją zatrzymał.
- Brat mój kazał mi zapalić te świeczki – rzekła i zapaliła.

Brat był w naszej organizacji. Mieszkałem na stancji w jego domu. Za kilka dni, kiedy szedłem chodnikiem i bylem na wysokości budynku gminy, zatrzymał mnie znany w Sterdyni ubowski konfident. Nazwijmy go Jot.
- Zgłoś się na posterunku jutro o godzinie 16-tej w sprawie dekoracji tego grobu na cmentarzu!
- Nie wiem, o co chodzi, ale się zgłoszę – odpowiedziałem bez namysłu.
- Sprawa nieaktualna! - odpowiedział mi komendant posterunku. Wróciłem do domu.

Pan Jot był przystojnym mężczyzną. „Zakochiwał” się w dziewczynach wiejskich. Obiecywał ożenek. Od „narzeczonych” wyciągał wiadomości, kto nocą odwiedza ich dom.
- Leśni! – odpowiadały.

Ulatniał się. A rodziny w pełnym składzie lądowały w ubowskiej katowni w Sokołowie Podlaskim. Zdarzyło się, że po zakończonym śledztwie naszej grupy, na UB w Sokołowie Podlaskim wyciągano mnie z celi, bym wynosił kible z kolejnych cel. Przed celą nr 6 klawisz S. odsunął mnie na bok i sam wyciągał kibel na korytarz. Zauważyłem w celi tylko jednego aresztowanego. Był nim pan Jot. Skrzyżowaliśmy nasze spojrzenia. Ale to już inna historia. W rocznicę Rewolucji Październikowej urządzano w Sterdyni uroczystość w sali Ochotniczej Straży Pożarnej. Szkoła obowiązkowo musiała zaprezentować na niej swój program, który był notabene montowany w pośpiechu i niechęci. No, ale trzeba było wystąpić, żeby Dyrektorowi nie robiono potem przykrości. Profesor od historii zapowiadał nasz występ, ale jakoś mu nie szło. Niewielkiej postury Pani od polskiego, ukryta za jego plecami, podpowiadała mu. Marcie kazano nauczyć się na pamięć Ballady o Światosławie i Jarosławnie – rosyjskiego autora. Nie pamiętam dokładnie, o co w tym poemacie chodziło, ale chyba o to, że Jarosławna – luba Światosława, gdy go utraciła, żałośnie płakała. Był taki dwuwiersz:
Jarosławna żałośnie zawodzi
na Putyblu murach przed zaraniem.

I tu Marta – jako Jarosławna– świadomie zdeformowała uroczystość – miast łkać, zaczęła wyć. Sala wybuchła śmiechem. Przedstawienie przerwano. Aresztowano nas w połowie marca 1950 roku. W jesieni przewieziono z Sokołowa do więzienia w Warszawie, u zbiegu Ratuszowej i 11-go Listopada. Wyroki zapadły od dwóch lat dla Marty do 11 dla starszych kolegów. W celach byli więźniowie polityczni razem z kryminalistami. W celach męskich tych ostatnich był mały procent, odwrotnie niż w celach kobiecych. Marta dostała się pod „opiekę” rutynowych złodziejek, prostytutek i alkoholiczek. Z wyroku 24 miesięcy odsiedziała 14. To jak 16 - letnią dziewczynę bardzo dużo.
8 marca 1995 r. Sąd Wojewódzki w Warszawie unieważnił wyroki dziewczętom z naszej organizacji, wydane w lutym 1951 r. przez były Wojskowy Sąd Rejonowy w Warszawie. Marta w tym roku obchodzi okrągłą rocznicę swoich urodzin. Jest dalej urodziwą damą, choć już bez tych pięknych warkoczy, już za ciężkich do noszenia. Jest babcią i prababcią. Mieszkamy w Warszawie przy tej samej ulicy. Widujemy się często, pędząc w różnych kierunkach codziennego życia. Jestem jej wdzięczny. Kiedy umierałem w więziennym lazarecie, przyprowadzona przez klawisza na wizytę do lekarza z jakimś wymyślonym schorzeniem, odnalazła mnie, w której celi leżę. Przez zamknięte na klucz drzwi szeptałem jej mój testament, by go przekazała rodzinie. Skrzyczała mnie wtedy: - Będziesz żył długie lata! Od tego „spotkania” z nią poczułem, jak do nóg wraca siła, a do serca duch. Dziękuję Ci, Marto!

Franciszek Kobryńczuk

Ps. Zakonspirowałem celowo w tym artykule imię i nazwisko bohaterki, podobnie jak w przypadku innych osób, które już nie żyją. Pomyślałem, że tak będzie lepiej.
 
FK



« wróć | komentarze [0]

Dodaj komentarz

Komentarz zostanie dodany po akceptacji przez administratora serwisu






Odśwież kod



Komentarze do tego wpisu

Nie utworzono jeszcze komentarzy dla tego wpisu

Strona 1/1






Dane kontaktowe