2015-07-10
Harcerzem być... – to było coś!
Jeszcze nie opadł na dobre pył i kurz z rumowiska zbombardowanego w ostatnich dniach wojny Magistratu przy Rynku Głównym, a już zaczęło wykluwać się nowe życie i w szkole i poza szkołą. Pełne niespodzianek, nieznanych atrakcji, a także niezwyczajnych obowiązków w zastępach zuchów i drużynach harcerskich.
W szarych mundurkach – ze sznurem na ramieniu, z chustą spiętą lilijką pod szyją, z odznakami sprawności zdobywanych z trudem, ale i z zapałem – trzeba było zachowywać się grzecznie, godnie. Nie wolno bić się, kopać, popychać, przezywać! Zawsze pomagać słabszym i starszym! Harcerz to druh – na nim można polegać jak na Zawiszy!!!
Zupełna odwrotność codziennego bytu sokołowskiej smarkaterii, której wolno było wszystko, bo w wielu domach, zaraz za drzwiami, wisiała „kozia nóżka” z rzemieniami, a i ojcowski pas bywał w robocie, gdy urwis (zwykle chłopak) przeskrobał zbyt wiele.
Pomysłów smarkaterii nie brakowało. Dziewczyny razem z chłopakami ganiały po gruzowiskach, biły się „na kamienie”, grały w zbijanego lub w palanta i... robiły psikusy starszym np. przeciągając sznurek w poprzek chodnika i patrząc zza węgła, kto to się pierwszy „wykopyrtnie”, albo poleci za banknotem pociąganym na długiej, skręconej nitce...
A tu raptem: zbiórka w dwuszeregu, równaj w prawo, do dwóch odlicz, naprzód, lewą marsz!!! Śpiewy, podchody, zawody, zadania, wykonania... Nagrody, pochwały, współzawodnictwo w zdobywaniu sprawności.Na wyróżnienie i na naganę trzeba było sobie solidnie zasłużyć bez gnębienia, uważania, czy faworyzowania kogokolwiek.
Najwspanialsze, najciekawsze i dające największe pole do popisu były ogniska i podchody organizowane w lesie – "pod Zieloną" – przez drużynową Hankę Steciówną i harcmistrza Michała Woźniaka. Szłyśmy np. drużyną podzieloną na zastępy, kierując się strzałkami rysowanymi kredą na drzewach, albo patykami na ścieżkach. W krzaczkach jagód, albo gdzieś pod liśćmi na gałązce drzewa odkrywało się kartki z kolejnymi zadaniami.
I tak krok po kroku z różnych stron lasu podążało się do celu... polany, na której rozpalało się ognisko. Budowało się je z gałęzi, gałązek, mchu, suchych traw, gdzieś na metr wysokie. Najlepsi w podchodach mieli przywilej „pierwszej zapałki” – jednej, jedynej do rozniecenia ognia!
Cóż... zwykle pomagał niezawodny druh Michał. Jemu się zawsze udawało. A wtedy... – „Płonie ognisko i szumią knieje. Drużynowy jest wśród nas. Opowiada starodawne dzieje...” – rozpoczynał swym pięknym głosem, a z nim druhny Hanka, Baśka, Jadzia... Śpiewały tak, że dech zapierało. I zaraz my z nimi, na całe gardło, aż las się trząsł.
Uwielbiałyśmy druha Michała. Był dużo starszy od nas, ale u każdego potrafił dostrzec choćby tylko tę jedną, jedyną dobrą cechę i uczynić z niej – jakbyśmy dziś powiedzieli „znak firmowy” dziewczyny czy chłopaka.
Jak druh Michał był z nami to było święto i... wielka przygoda. Częściej paradowaliśmy sami, drużynami, na różne uroczystości w szkole czy w mieście. Pod pomnikiem Księdza Brzóski – odmyci i umundurowani, jak się patrzy – wyśpiewywałyśmy: „Witaj majowa jutrzenko! Świeć naszej polskiej krainie! Uczcimy ciebie piosenką, która z serca nam dziś płynie. Witaj maj! Trzeci maj – dla Polaków wielki raj.” Albo: „morze, nasze morze, wiernie ciebie będziem strzec.”
Mieliśmy też, rzec można, epokowe zadanie – walkę z analfabetyzmem!
Było to – jak pamiętam – zadanie dla ochotników, a nie całej drużyny. Analfabetyzm był dość powszechny w mieście i coraz bardziej uciążliwy, bo nie tylko list z daleka trzeba było odczytać, czy też napisać do najbliższych będących poza domem, ale i... podpisać się pod podaniem o pracę, o zapomogę, w sprawie podatku, domu, ziemi...
Dostałam 3 – 4 adresy mieszkańców z ul. Długiej, zeszyty, ołówki, gumki. Z panią Władzią poszło mi bardzo dobrze – wytrwale kreśliła literkę po literce, a własnym imieniem i nazwiskiem zapisała chyba z pół zeszytu, tak jej się spodobało.
W sąsiedniej kamienicy trzech „zarośniętych budrysów” chciało się uczyć, owszem, ale w towarzystwie butelki bimbru (z obowiązkowym „kielonkiem „ dla, „uczycielki”), bo... nauka lepiej wejdzie do głowy.
W kolejnym mieszkaniu usłyszałam: - „kto cię tu nasłał? Skąd masz latarkę?
Latarka była „służbowa”, płaska, do zawieszenia na guziku płaszcza, bo jesienią ciemne, długie korytarze starych kamienic pokonywało się z duszą na ramieniu.
- Jestem harcerką! Stanęłam na baczność, pokazałam mundurek okryty płaszczykiem!
- Wynoś się! – usłyszałam głos gdzieś z kąta i wybiegłam zapominając o latarce i o zeszycie z ołówkiem położonym na chybotliwym, kuchennym stole.
Latarkę po trzech dniach ktoś przyniósł do sekretariatu szkoły, a zwalczaniem analfabetyzmu zajęli się nauczyciele na wieczorowych lekcjach.
Ale jeszcze - czasami – komuś napisałam list, zawsze zaczynający się od słów: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Jesteśmy zdrowi, czego i Tobie życzymy”. Albo podanie do urzędów, życiorys do dokumentów.
Nie może być harcerstwa bez letnich obozów, ognisk ze śpiewami czy pomocy w jakichś porządkowych pracach na rzecz miejscowej ludności. Cieplice zapamiętałam z przeogromnych łąk na pagórkach. Wspaniale turlało się tam z samej góry na dół. Wspinaczka na „szczyt” była mniej przyjemna, ale mało kto rezygnował z tej atrakcji. Atrakcją była też podróż pociągiem osobowym od rana do wieczora i z powrotem, z przystankami na jakieś żywienie gdzieś po drodze. A przerażeniem gruzy, gruzy, gruzy i ani jednego choćby spalonego domu we Wrocławiu, gdzie wśród niekończącego się rumowiska szukaliśmy baraku ze stołówką!
I obóz w zamku – chyba w Głogówku, Gródku? – na Opolszczyźnie.
Zakwaterowano nas w jakimś starym zamku. Dziewczęta na siennikach w wielkiej sali z malowidłami, a chłopców gdzieś dalej, w pobliskiej wieży. Chłopcom zachciało się szukania skarbów w lochach. Wyważyli zamknięte drzwi i łazili nocami po ciemnych korytarzach strzałkami zaznaczając drogę i świecąc sobie latarkami. Ktoś ich wypatrzył. Zrobiła się draka. Obóz rozwiązano. Wracaliśmy do domu przez Częstochowę, zwiedzając Jasną Górę i modląc się przed cudownym obrazem Matki Boskiej.
W Sokołowie byliśmy chyba po dwudniowej podróży, w środku nocy. Nikt z rodziców nie wiedział o naszym przyjeździe. Szliśmy sami te 2 – 3 kilometry do domów. Podszedł do mnie jeden z kolegów – obozowiczów, ten przechwalający się swoimi wyprawami do lochów i namawiając mnie do zorganizowania wspólnych wypraw koleżankami – druhnami. Odprowadził do domu aż na ulicę Siedlecką, a był chyba z Przeździadki. Tak podziękował za ratunek w „sądnym dniu”, kiedy to wysoka komisja nie odkryła nikogo, kto nocami włamywał się do lochów.
Nie spotkałam więcej tego dżentelmena. Może pojechał gdzieś szukać skarbów?
Janina Kruszewska
« wróć | komentarze [1]