Nauczyciele migają się od roboty. Biorą za nic pieniądze, a tak naprawdę uczą rodzice. (internet)
Może niektórzy się migali, ale na pewno nie dotyczy to nauczycieli przygotowujących uczniów do obowiązkowych egzaminów, nauczycieli języka polskiego i pedagogów edukacji wczesnoszkolnej. W marcu niewielu nauczycieli się spodziewało, że przed wakacjami już się z uczniami nie spotkamy. Większość liczyła na to, że po 2-3 tygodniach wrócimy do normalnej pracy. Kiedy już było wiadomo, że kwarantanna potrwa dłużej, nakazano nauczycielom prowadzenie lekcji zdalnie. Nikt nas nie pytał, czy jesteśmy dostatecznie sprawni w obsłudze programów komputerowych, czy mamy odpowiedni sprzęt. Te kwestie przyjęto jako oczywiste i w zaledwie kilka dni mieliśmy być już gotowi do przeniesienia lekcji do rzeczywistości „online”.
Od chwili, gdy minister zarządził nauczanie zdalne, za pośrednictwem Librusa (dziennika elektronicznego) wyznaczałam poszczególnym klasom materiał do przeczytania i zadania domowe. To prawda, że uczniowie sami lub z pomocą rodziców je wykonywali, ale ocenianie ich należało do mnie. Każdą pracę opatrywałam komentarzem. Jego redagowanie zajmowało dużo więcej czasu niż sprawdzenie pracy napisanej tradycyjnie w zeszycie. Tu błąd trzeba było opisać i jeszcze pokierować ucznia, jak go poprawić. Siedziałam obłożona notatkami. Nie miałam prywatnego życia. Byłam „w pracy” po 10-12 godzin na dobę. Można uznać, że źle sobie zorganizowałam czas albo nie byłam konsekwentna w swych decyzjach. Mimo wyznaczonych godzin, uczniowie odsyłali prace, jak im się podobało, nawet późno w nocy. Jeśli były to dokumenty Word, dało się je odczytać. Niestety, ponad połowę odsyłanych zadań stanowiły zdjęcia. Z odczytaniem wielu z nich były problemy, bo jakość fotografii to jedno, a charakter pisma i staranność wykonania – to drugie. Wiele dokumentów najpierw trzeba było pobrać, by można je było odwrócić czy powiększyć. Czasami jedna praca była rozbita na trzy różne dokumenty, co bardzo wydłużało jej ocenę.
Od ciągłego wpatrywania się w monitor bardzo pogorszył mi się wzrok.
Brak dobrej woli, empatii… (zasłyszane)
Z zestawu ocen odgórnie nakazano nam wykreślić jedynki. Za nieprzesłanie pracy w terminie uczeń otrzymywał w Librusie „bz” (brak zadania). Niektórych dopiero ten wpis mobilizował do odesłania pracy. Próbowali też zrzucać winę na internet. Zdarzało się, że odsyłali prace 2-3 dni po terminie, domagając się poprawienia oceny. Prace zaległe mieszały się wtedy z aktualnymi i poprawianymi. Niektóre prace nigdy nie dochodziły, bo uczniowie źle wpisali adres; zapomnieli o kropce lub wpisali inną literę np. „ł” zamiast „l”. Moje tłumaczenia, że nie mogę usunąć „bz”, bo praca do mnie nie dotarła, były odbierane jako brak dobrej woli. Takie słowa bardzo bolały. Na szczęście, pojawiały się też przypadki, że rodzic czy uczeń przyznał się do własnego błędu i przeprosił. Wtedy prace, które początkowo nie trafiły do mnie z powodu literówek w adresie – pozwalałam przesłać ponownie, sprawdzałam w późniejszym czasie i wstawione „bz” weryfikowałam.
Nauczyciele powinni dostawać 50-60% pensji. (internet)
Większość nauczycieli pracowała na własnym sprzęcie. On się nie tylko niszczy, ale zużywa również prąd. Do rachunków za energię elektryczną nikt się nauczycielom nie dorzucił. Z wynagrodzeniem też nikt ich nie rozpieszczał. Najbardziej stratni byli ci spośród polonistów, którzy przed pandemią mieli dużo godzin ponadwymiarowych, czyli uczyli w 4-5 oddziałach. Zajęcia z wszystkimi przydzielonymi klasami musieli prowadzić (5 godzin tygodniowo w każdym oddziale), chociaż dostawali pensję zasadniczą.
(Pierwszy raz od wielu lat poczułam, że praca na „gołym etacie” może mieć swoje plusy.)
Te 18 godzin etatowych w tygodniu to mit. Nikt do niego nie wlicza czytania lektur, sprawdzania prac domowych, wpisywania ocen (w tym kształtujących, czyli opisowych) do elektronicznego dziennika, zapisywania zadań domowych, przygotowywania się do lekcji, posiedzeń rad pedagogicznych i pracy w zespołach, czy bieżącej korespondencji z uczniami.
Ciągle się nauczycielom psuł sprzęt. Udawali, że muszą kończyć albo nie mogą się połączyć z klasą. (internet)
Skończyłam pięcioletnie studia stacjonarne na porządnej uczelni i rok studiów podyplomowych. Do tego doszedł 60-cio godzinny kurs (Akademia Profesjonalnego Nauczyciela) w Warszawie. Obsługi komputera musiałam jednak uczyć się we własnym zakresie. W czasie pandemii wrzucono nauczycieli do głębokiego basenu i nakazano pływać. Po dwugodzinnym szkoleniu w środę zapoznającym nas z aplikacją Teams, w piątek mieliśmy przeprowadzić pierwsze zajęcia z dziećmi, a od poniedziałku ruszyć z nauką. (Słyszałam od nauczycieli informatyki z innych szkół, że pracę z tą aplikacją poznawali w ciągu 20 godzin profesjonalnego kursu). Następne dwie godziny z własnej inicjatywy spędziłam na konsultacji z osobą biegłą w tej materii i jakoś się udało.
Przed platformą Teams próbowałam różnych sposobów komunikowania się z uczniami (e-mail, Messenger, telefon). Przy okazji wyszło na jaw, że niektórzy uczniowie klas szóstych nie potrafią wysłać prostego maila z załącznikiem. Możliwość prowadzenia lekcji za pomocą aplikacji Teams pozwoliła mi odzyskać prywatne życie. Część ćwiczeń można już było sprawdzić na bieżąco podczas zajęć.
Tylko raz w trakcie całego tego okresu, kiedy jeszcze niezbyt pewnie poruszałam się po nowej aplikacji, zdarzyło mi się coś kliknąć i wypadłam ze spotkania. Ponieważ gdy dołączyłam ponownie, uczniowie mnie nie słyszeli, połączyłam się z nimi przez Messenger i tam zadawałam im pytania, odbierając ich odpowiedzi już na Teams.
Pierwsze spotkania trwały po 30 minut. Otrzymaliśmy takie zalecenie, by nie robić dłuższych lekcji. Od początku maja zajęcia online trwały już po 45 minut, a czasami nawet dłużej.
(Miło było czasami usłyszeć głosy radości, że się lekcja polskiego przedłużyła.)
Jak im (nauczycielom) się nie chciało pracować, to zaraz tłumaczyli, że nie zadają prac, bo Dzień Dziecka, nie pytają, bo weekend… (telewizja)
Nawet przed pandemią na weekendy staraliśmy się nie zadawać większych prac pisemnych. Czasami jednak piątkowe popołudnie czy sobota były jedyną możliwością, by dzieci się spotkały i wykonały wspólnie pracę grupową czy doczytały lekturę. Przy zdalnym nauczaniu dostaliśmy polecenie od dyrekcji, by w weekendy dać dzieciom odpocząć. Musieliśmy się podporządkować. Często nam o tym przypominano. Bywało, że uczniowie sami prosili, by im w konkretnym dniu nie zadawać prac pisemnych, bo byli umówieni na inny sprawdzian.
Biedni, zestresowani uczniowie… (telewizja)
Tylko nieliczni uczniowie, zapytani przeze mnie, co sądzą o obecnej sytuacji, odpowiedzieli, że się boją, by ich dziadkowie się czymś nie zarazili. Pozostali nie czuli żadnego realnego zagrożenia, więc i o stresie nie było mowy. Kiedyś ćwiczyliśmy w szóstych klasach wypowiedź argumentacyjną. Zaproponowałam, by wyrazili swoją opinię, czy lepsze jest nauczanie tradycyjne w szkole, czy też nauka zdalna. W jednej z klas zdecydowanie więcej osób opowiedziało się za nauczaniem na odległość. Podawali bardzo rozsądne i przemyślane argumenty np. można dłużej pospać, jest więcej wolnego czasu, brak ocen niedostatecznych, lepsze stopnie, bo rodzice pomogą, zawsze można się wykręcić od odpowiedzi tym, że mikrofon nie działa... W innej klasie szóstej głosy rozłożyły się po równo. Za tradycyjnym nauczaniem przemawiały: kontakty z rówieśnikami, ruch na świeżym powietrzu (dojście do szkoły i powrót z niej), zajęcia pozalekcyjne i konkursy.
Trudno jednak nie stwierdzić, że w tych warunkach zdalnych przebiegłość lub zwyczajnie – cwaniactwo rozwinęły się na niespotykaną dotychczas skalę. Uczniowie sami siebie nawzajem demaskowali, wyjaśniając nauczycielom, że np. uczniowi X najczęściej zawiesza się internet na matematyce i polskim, gdy jest proszony o odpowiedź, a uczeń Y loguje się na lekcje, a potem sobie odchodzi od komputera i gra na telefonie.
Nauczyciele się upominają: „Włącz kamerę, włącz kamerę!” – po co im ta kamera? (zasłyszane)
Taką opinie usłyszałam w jednym ze sklepów, gdzie dwie ekspedientki dzieliły się swoimi opiniami na temat zdalnego nauczania. Włączyłam się do rozmowy i wyjaśniłam, do czego nauczycielom potrzebna jest kamera.
Otóż bardzo często razem z uczniami w lekcjach uczestniczą rodzice, a nie chcą, by to się wydało. Wcześniej też wykonywali za swoje dzieci zadania domowe, bo odsyłane prace u części uczniów znacznie odbiegały poziomem od tego, co było wykonywane dotychczas w klasie. Nauczyciel nie ma jednak w warunkach zdalnych możliwości udowodnienia, że praca jest niesamodzielna.
Kiedy przeszliśmy na Teams, niektórym uczniom (i rodzicom) sytuacja się trochę skomplikowała. Bo jak wytłumaczyć, że Kasia czy Jasio, którzy odsyłali wcześniej bezbłędne prace, nie potrafią ułożyć poprawnych kilku zdań na zadany temat. I śmieszne i smutne były sytuacje, kiedy poproszony do odpowiedzi uczeń powtarzał słowo w słowo za mamą czy tatą stojącym obok. Nie tylko ja to słyszałam, ale inne osoby z klasy też. Podobnie rzecz się miała z krótkimi sprawdzianami na czacie (pisanie w trakcie zajęć odpowiedzi i jej przesyłanie). Tu też działały „dobre wróżki”. Uczeń się bronił przed włączeniem kamery, a kiedy ją nieświadomie uruchomił, można było dojrzeć na klawiaturze inną niż uczniowska parę rąk. Prosząc ucznia o włączenie kamery przy odpowiedzi, nauczyciel miał przynajmniej większą pewność, że ta jest samodzielna.
Kamera pozwalała też, choć przez chwilę, nawiązać kontakt wzrokowy z uczniem. Zapomnieć, że dzielą nas od siebie mury i ulice. Czasami komentowaliśmy żartobliwie swój wygląd, zwłaszcza fryzury, gdy nie można było jeszcze chodzić do fryzjera.
NIE WSZYSTKO W PRACY ZDALNEJ BYŁO ZŁE
Jeśli musiałeś opanować pewne umiejętności informatyczne, to je opanowałeś, bo inaczej nie mógłbyś prowadzić zajęć. Trzeba się było doskonalić, by nie zostać daleko w tyle za uczniami i się przed nimi nie ośmieszyć.
Zawsze otwierałam spotkania klasowe kilka lub kilkanaście minut „przed dzwonkiem”, żeby uczniowie mogli sobie ze sobą pogadać i żebyśmy wszyscy mogli poruszać luźne tematy. Pokazywali wtedy swoje domowe zwierzaki, chwalili się posiadanymi talentami. To była taka namiastka szkolnych kontaktów.
Z wieloma uczniami udało się nawiązać bliższy kontakt niż na zajęciach w szkole. Zwłaszcza wtedy, gdy jako pierwsi logowali się na spotkania i mieli nauczyciela przez kilka minut na wyłączność.
W czasie lekcji online można było szybko i sprawnie zajrzeć do odpowiedniego słownika, odsłuchać fragment jakiegoś wywiadu czy obejrzeć film. Rozdzielenie pracy między konkretnych uczniów usprawniało przebieg lekcji. Czasami dzieci same zwracały uwagę na pewne treści wiążące się z tematem, które warto pokazać kolegom.
Nie traciło się czasu na dyscyplinowanie uczniów czy przywoływanie ich do porządku. Można było wykonać więcej ćwiczeń niż w klasie.
KTO KOGO CHCE OSZUKAĆ...
Najsmutniejsze jest to, że niektórzy rodzice przyzwolili na okłamywanie nauczycieli, a nawet sami wzięli w tym udział. Pewnie jeszcze nie wiedzą, że zrobili tym wielką krzywdę swoim dzieciom i sobie samym. Bo nauczycielska przygoda z ich synami i córkami potrwa zaledwie kilka lat i potem nasze drogi się rozejdą. Kasie i Franki, którym mama czy tata pozwolili okłamywać nauczyciela, już wiedzą, że tak można, że kłamstwo się opłaca. Za rok-dwa skorzystają z tej nauki. Niejeden rodzic zdziwi się wtedy i będzie żałował tych fałszywych wzorców, jakie pokazał dziecku z błędnym przeświadczeniem, że pomaga i wspiera.
***
Na szczęście, większość rodziców zachowuje się mądrze i odpowiedzialnie. Serdecznie im dziękuję oraz wszystkim moim uczniom za wspólną przygodę „online”.
Wiesława Kwiek
Fot. (I)