Bombardowanie Sokołowa 26 lipca 1944 roku
W wyniku zbombardowania miasta przez dwa rosyjskie bombowce zniszczonych i spalonych zostało kilkadziesiąt domów i kamienic. Warto przypomnieć o tym wydarzeniu, które jest tak istotną częścią historii naszego miasta. Dzień 26 lipca był bardzo słoneczny, jak to często bywa w tym miesiącu. [...] W ciągu kilku ostatnich dni niebo wypogodziło się i zrobiło się ciepło. W mieście od kilku tygodni panowało przyfrontowe napięcie. Wszystkie sklepy były zamknięte. Codziennie ulicami przechodziły kolumny wojska. Połowa mieszkańców miasta opuściła swe domy i uciekała do okolicznych wsi. Tego dnia od samego rana ze wschodu na zachód ciągnęły kolumny wojska - Niemcy, Ukraińcy, Mongołowie i oddziały węgierskiej kawalerii. Około południa jedna z tych kolumn zatrzymała się na naszej ulicy. Była to zmotoryzowana jednostka Niemców i Mongołów. Dziesiątki amerykańskich studebakerów i innych wozów stanęło na jezdni, część zjechała z ulicy i zaparkowała pojazdy na starym, żydowskim cmentarzu. [...] Jeden z tych samochodów zatrzymał się tuż pod naszym oknem, a kierowca, nudząc się wszedł do domu. Rozejrzał się po izbie i poprosił, aby dać mu się napić. [Mieszkaliśmy wówczas przy ulicy Bóżniczej 30 - obecnie Magistrackiej. Po przeciwnej stronie ulicy był stary żydowski cmentarz]. [...] Żołnierz ów był Mongołem. Był z pochodzenia Uzbekiem, ale mówił dość dobrze po rosyjsku. W trakcie kilkunastominutowej rozmowy powiedział nam też, że jest muzułmaninem, wyznawcą wiary Mahometa i że codziennie wieczorem, kiedy na niebie ukaże się księżyc, siada na ziemi w kucki po turecku i modli się do Allaha.
Po kilku godzinach postoju Niemcy i Mongołowie zaczęli szykować się do odjazdu i około godziny dziewiętnastej kolumna znów ruszyła na zachód. Jednak jej kilkugodzinny postój miał przynieść miastu nieszczęście. Między godziną 13 a 16, kiedy na ulicach i rogatkach miasta stały dziesiątki tych samochodów i konnych taborów, wysoko na niebie ze wschodu na zachód leciały dziesiątki rosyjskich samolotów. Siedziałem wtedy na żydowskim cmentarzu, wygrzewając się leniwie na pryzmie nagrzanego przez słońce żółtego piasku i liczyłem błyszczące samoloty.
Naliczyłem ich trzydzieści sześć, leciały grupkami przeważnie po trzy i cztery sztuki. Jednak żaden z nich nie zniżał lotu, aby zrzucić bomby na pojazdy, lecz wszystkie leciały prosto na zachód, zapewne do wyznaczonego celu. Na pewno wszyscy lotnicy widzieli owe samochody i kręcących się przy nich żołnierzy. Można więc było się domyślać, że dadzą znać do swych baz o zgrupowanej tu kolumnie wojska. Z tego powodu wiele ludzi przed zapadnięciem zmroku pozamykało swe domy i opuściło miasto. Na kilka dni przedtem tj. około 20-22 lipca, grupa radzieckich zwiadowców przedarła się przez front i ukazała się
z tej strony Bugu, atakując na szosie jakiś wojskowy patrol czy oddział żandarmerii. Na wieść o tym Niemcy myśląc, że jest to większa grupa Rosjan, ewakuowali pospiesznie wszystkie niemieckie urzędy, jak również żandarmerię
i gestapo, i uciekli do Węgrowa. W mieście zaś pozostały tylko jednostki Wehrmachtu kwaterującego w barakach przy stadionie i inne oddziały wojskowe, stacjonujące w szkołach na ulicy Kupientyńskiej, Polnej w gimnazjum ks. salezjanów i innych punktach miasta. Kilka dni później, kiedy Niemcy przekonali się, że był to tylko kilkudziesięcioosobowy patrol, powrócili do Sokołowa. Było to 26 lipca. Żandarmeria i gestapo zajęli swe dawne budynki. Żandarmeria budynek dawnej restauracji „Podlasianka" (obecnie sklep meblowy przy ul. Wolności), Gestapo - nie istniejący dziś jednopiętrowy budynek stojący od frontu przy obecnej ulicy Wolności, posesja Józefa Pietrzykowskiego, obok obecnej poczty. Kiedy zakwaterowali się, zaczęli szukać kogoś, kto by im gotował w ich kuchni obiady. Nie mogąc jednak znaleźć nikogo, wyszli na miasto i złapali moją matkę i Jadczukową z ulicy Ogrodowej. Schwytane kobiety zaprowadzili do budynku żandarmerii, dali im prowiant i kazali gotować obiad. Nowe gospodynie zawinęły rękawy i jęły sporządzać dania obiadowe. Wieczorem po kolacji żandarmi dali kucharkom po miednicy ugotowanego makaronu oraz po puszce konfitur z wiśni i kazali iść do domu. Rano zaś miały na powrót stawić się w kuchni i gotować jak dnia poprzedniego. Kiedy matka wróciła z pracy, była godzina 21. Postawiła na stole olbrzymią michę z makaronem, którym mogłoby się najeść piętnaście osób i rozpoczęliśmy kolację. Siedząc przy stole, bez pośpiechu zajadaliśmy kluski, a matka opowiadała o nowym miejscu pracy, gdy nagle ojciec ruchem ręki przerwał rozmowę i podniósł się z krzesła.
- Samoloty lecą! - rzekł jakimś dziwnym, pełnym niepokoju głosem. Zamilkliśmy na chwilę, wsłuchując się w ciszę.
- Nic nie słyszę - odparła po chwili matka obojętnym tonem. - Zawsze nas tylko straszysz tymi samolotami
i frontem.
- Lecą! - powtórzył ojciec pewnym głosem. - Chodź ze mną!
Otworzył szeroko drzwi
i wyszliśmy do sieni, a potem na dwór. Wtedy usłyszałem wysoko w górze znany mi warkot samolotów, od którego zdawało się drżeć powietrze. Od razu poznałem, że samoloty są dość wysoko, muszą więc być „ruskie”. Ojciec wyszedł na środek ulicy, a potem przeszedł na drugą stronę i począł się rozglądać po niebie. Nagle jasny błysk rozświetlił ciemność nocy. Nie wiedziałem, co się stało, skąd ta jasność. Podniosłem szybko głowę do góry. Wysoko na niebie wisiał olbrzymi żyrandol, oblewając miasto niesamowicie jasnym światłem. Za chwilę miał się rozpocząć nalot, którego celem była kolumna samochodów, fotografowana w dzień przez lotników.
- Wołaj matkę i szybko do schronu! - krzyknął ojciec
z przeciwnej strony ulicy. Cofnąłem się szybko do sieni
i mieszkania.
- Uciekamy do schronu! - zawołałem. Matka, stojąc
w miejscu, na chwilę oniemiała. Wtedy powietrzem targnął potężny wybuch. Za kilka sekund pojawiło się jeszcze kilka wybuchów. Jeden z nich nastąpił bardzo blisko. Zgasło światło elektryczne i posypały się szyby z okien. Otworzyły się drzwi i okna, mimo że były zamknięte. Wówczas matka schwyciła śpiącego na łóżku czteroletniego brata Jerzego i wypadliśmy na dwór. Nad nami wisiało już kilkanaście świecących żyrandoli. Zrobiło się widno jak w dzień. Staliśmy chwilę przed domem, matka nie wiedział, co począć, biec do schronu czy cofnąć się do mieszkania. Po chwili wahania chciała wrócić do domu, ale biegnący ulicą mężczyzna krzyknął: - Niech pani szybko ucieka! Na co pani czeka!
Wówczas ja pierwszy, a matka za mną przebiegliśmy szybko jezdnię, kierując się do wykopanego przed dwoma tygodniami na żydowskim cmentarzu schronu, wymoszczonego przeze mnie sianem i słomą. Zaledwie wsunęliśmy się do środka, przybiegło do nas jeszcze sześć osób. Schron był wielkości łóżka, mógł więc pomieścić tylko cztery osoby. W takiej chwili nie było jednak mowy, aby kogoś nie przyjąć, choć ci właśnie ludzie, kiedy kopaliśmy schron, śmieli się z nas, a nawet byli temu przeciwni. Teraz dopiero przekonali się, kto miał rację. W tejże chwili nad miastem rozszalało się piekło. Na ziemię zaczęły lecieć z góry setki bomb. Od ich wybuchów dygotał cały schron, drżała w posadach ziemia. [...] Co chwilę powietrze przeszywał najpierw cienki przenikliwy, a potem chrapliwy gwizd bomby. Ten gwizd, ten charkot, po którym następował straszny huk, działał na ludzi gorzej niż sam wybuch. Bo kiedy bomba gwizdała, każdy wiedział, że leci z góry na dół i tylko czekał, kiedy uderzy w schron, rozniesie go wraz
z naszymi szczątkami w promieniu kilkudziesięciu metrów. Ale jakoś wszystkie bomby mijały nas. Po kilkudziesięciu minutach nalotu, poza wiszącymi na niebie żyrandolami rozświecać noc zaczęły olbrzymie łuny pożarów. Miasto płonęło ze wszystkich stron. Paliły się dziesiątki domów i kamienic. Niebo, domy, ziemia i wszystko dookoła stało się czerwone od ognia. Zdawało się, że nawet powietrze przybrało barwę czerwoną i też płonęło. Już około godziny trwał nalot. Jedne eskadry odlatywały, na ich miejsce przylatywały drugie. Z góry leciały wciąż bomby. Czas dłużył się niesamowicie. Minuty zdawały się być godzinami, a kwadranse dniami. Chwilami wydawało mi się, że ten nalot trwa nie wiadomo ile dni i nigdy się już nie skończy. Bomby padały coraz bliżej nas. Schron chwiał się w jedną, to w drugą stronę, zależnie z której strony upadła bomba. Na dach i wejście sypała się ziemia z wyrwanych kraterów, a ściany zaczęły się obsuwać ze wszystkich stron, zasypując nam nogi ziemią do kolan. Wówczas kilka osób nie wytrzymało nerwowo i chciało uciekać ze schronu do odległej od nas o czterdzieści kroków rzeczki Cetyni, a potem jej korytem w pole. To samo chciałem uczynić i ja. Ale ojciec nie pozwolił na to. Jako żołnierz i ochotnik kampanii wrześniowej wiedział, że ucieczka ze schronu to śmierć. Powiedział więc krótko: „Nikomu nie pozwalam się stąd ruszyć! Zginiemy tylko wówczas, gdy w nas trafi bomba”. I miał rację, to nas ocaliło.
Po godzinnym bombardowaniu, kiedy skończył się nalot, wyszliśmy ze schronu. Wtedy spostrzegłem, że koryto rzeki Cetyni, do której chciałem uciekać z innymi, jest całe zryte olbrzymimi dołami od trzech do sześciu metrów średnicy, a wokół nich leżą ciała tych, którzy nią uciekali. Ulica, nadrzeczny bulwar i cały żydowski cmentarz były zryte olbrzymimi dołami. Podobnie całe miasto. Na ulicach i ogrodach leżały dziesiątki zmasakrowanych ciał ludzkich, jęczeli ranni. Między płonącymi domami biegali ludzie, nawołując się nawzajem, szukając zaginionych lub płacząc nad ciałami swych bliskich. Kilka sąsiednich budynków znikło całkiem z powierzchni ziemi. Z piwnicy jednego z zawalonych domów rozległo się wołanie o pomoc. Kilku mężczyzn pobiegło do zwałów drzewa i rozrzuconych desek. Przed godziną stał tam nowy, drewniany dom. Podmuch bomby, która upadła w pobliżu niego, zwalił go jak papierowe pudełko. Kiedy rozpoczął się nalot, jego mieszkańcy nie uciekli do schronu, który mieli wykopany w pobliżu naszego, lecz schronili się w piwnicy. Za pomocą drągów odwalono przewrócone ściany i małym okienkiem wyciągnięto matkę z dwiema córkami. Była to rodzina Frąckowiaków – folksdojczów, u których schroniliśmy się z matką podczas likwidacji getta. Minęło pół godziny, gdy w górze znów usłyszeliśmy warkot samolotów. Za chwilę rozpoczął się drugi nalot, jeszcze gorszy od pierwszego. Teraz lotnicy bombardowali nie tylko centrum miasta, lecz także jego bliższe i dalsze peryferia. Trwał nie godzinę jak poprzedni, ale dwie godziny. Zanim jednak spadły bomby, wyciągnięci z piwnicy przestraszeni folksdojcze nie chcieli iść do swego schronu, tylko przyszli do nas. Musieli mieć jakieś przeczucie, gdyż w czasie drugiego nalotu w ich schron trafiła bomba.
Krwawy był bilans bombardowania - zabitych ponad dwieście pięćdziesiąt osób, a ilu rannych, trudno powiedzieć. W dzielnicy, w której mieszkałem, w promieniu dwustu metrów zginęło ponad trzydzieści osób. W pobliżu nas zginęły całe rodziny: Piwków, Walczuków, Jasińskich, a z rodziny Przesmyckich pięć osób. Ślady tego bombardowania pozostały do dziś. Na obu cmentarzach widnieją nagrobkowe tabliczki z datą 26.VII.1944 r. Nie okazał się też los łaskawy dla gestapowców, którzy wrócili w tym dniu do Sokołowa. Kiedy zaczęły spadać pierwsze bomby, znajdowali się oni w swym budynku. Wybiegli szybko, wskoczyli do stojącego na podwórzu samochodu i chcieli odjechać. Ale w tejże chwili obok spadła bomba i zabiła kilku oprawców. Zginęło też kilku Niemców na stadionie i w murach parafialnego kościoła, który został zburzony do fundamentów. Bombardowanie nie położyło kresu zniszczeniu miasta. W kilka dni później, w początkach sierpnia, okupanci wysadzili w powietrze cukrownię, olbrzymi młyn „Społem”, młyn Szafrana przy ulicy Kosowskiej, w którym mieściła się również elektrownia miejska. Spalono tzw. „Dom Niemiecki”, czyli obecną Powiatową Radę. Starostwo – obecny budynek straży i budynek NBP przy ulicy Lipowej, dworzec kolejowy, łaźnię miejską, budynek magistratu, w którym mieściło się kino, gimnazjum księży Salezjanów, w którym był niemiecki szpital, obecnie Sąd. Wysadzili w powietrze trzy mosty na rzece Cetyni i Kościółku, stację pomp przy stawie Mazura, skąd ciągnięto wodę do dworca kolejowego i wiele innych budynków. Takie było dzieło zniszczenia miasta w ciągu dwóch tygodni okupacji. Kiedy w 1948 roku utworzono organizację „Służba Polsce” celem odbudowy zniszczonego kraju, znalazłem się w jej szeregach. W 1949 roku oczyszczałem z gruzów Powiatową Radę, budynek straży, młyn „Społem” - obecnie magazyn PZGS przy stacji kolejowej, stadion i wiele innych obiektów, wkładając małą cząstkę w odbudowę swego miasta.
Marian Pietrzak
« wróć | komentarze [0]
Dodaj komentarz
Komentarze do tego wpisu
Nie utworzono jeszcze komentarzy dla tego wpisu