2014-07-16
A serce zostało nad Bugiem
Nadbużański Park Krajobrazowy można w skrócie nazwać Nadbużem. Jego obszar wycięty z zielonej mapy, przypomina kształtem amebę z jej nibynóżkami.
Przez jego substancję przebiegają końcowe odcinki tętnic, którymi są rzeki. Najdłuższą jest Bug, a następnie Liwiec i Narew. Opuszczają one Nadbuże, wpadając za pośrednictwem Narwi do Wisły, która jest ich aortą. Naukowcy mają ciągoty do podziału wszelakich zjawisk biologicznych według określonych standardów i kryteriów. Wyróżnili w Parku rezerwaty florystyczne, ornitologiczne, krajobrazowe, o częściowym charakterze leśnym i im podobne.
Ja urodziłem się w tym Parku, będącym mieszanką wszystkich wymienionych, w wiosce odległej o 800 m od Bugu. Bliżej nie mogłem, bo w tym czasie rzeka nieujarzmiona jeszcze wałami, rozlewała się na szerokość prawie jednego kilometra. Moją rodzinną wioskę pradziadowie usadowili na małym wzniesieniu, w wysokopiennym lesie sosnowym. Co za radość była, oglądając potęgę Bugu w czasie wylewu! Czasem powódź zaatakował silny mróz. Jej obszar zamieniał się nagle w ogromną ślizgawkę. Frajda dla dzieci jeżdżących na prymitywnych łyżwach i sankach. Wiosna nie dawała zimie za wygrane. Woda spod lodu uciekała szybko do koryta. Lód zawieszony na pniach olch, jak na kolumnach, tworzył sklepienie nad pustą przestrzenią. Robiliśmy przeręble, by dostać się do tych lodowych grot, oświetlanych promieniami słońca, które lód jak pryzmat rozdzielał na różne kolory. A w porze letniej zwolniony nieraz przez braci od pasterzowania, siadałem nad Bugiem z wędką, śledząc spławik uciekający z jego leniwym nurtem. Wtedy to wszystko było codzienne, nawet monotonne. Fantazja dziecka przynosiła miraże przyszłych przygód nie tu, ale w dalekim świecie. Dopiero, gdy stąd się odeszło i czas oddzielił poważnie teraźniejszość od czasów dzieciństwa, powtarzam własną inwokację zaczynającą się od słów:
O rzeko, moich dziecięcych marzeń...
Na Nadbużu, ciągnącym się przeszło sto kilometrów, nie ma wypiętrzonych szczytów i wodospadów, tylko równina, lekko uniesiona tam, gdzie są wioski, pola, bory sosnowe, zagajniki, i uniżona – gdzie ciągną się łąki i pastwiska zwane bindugami, na których tu i tam rosną olchy z lepkimi liśćmi lub kuliste wierzby, a bliżej rzeki - wikliny. Ten nasycony wilgocią krajobraz mruga błękitnymi oczami jeziorek i sadzawek, będących pamiątkami po Bugu, który tu kiedyś płynął. Nazywają się starorzeczami, łachami lub wiśliskami. Pokrywa je roślinność wodna, wśród której pływają serduszkowate liście długołodygowych nenufarów. Wszystko otaczają szablowate tataraki – zielonoświątkowi goście w wiejskich chatach. Wiosną tego piękna strzegą krzykliwe czajki. Jest to wszystko zrobione jakby bez planu, powtykane jedno w drugie, jak nieuporządkowane zabawki dziecka. Zakątki te obdarzyli pradziadowie różnymi imionami. Aktorzy, artyści i poeci z Warszawy, których przywoziłem, widzieli w tym wszystkim jakieś zamknięte sceny teatralne, projekty przyszłych scenerii, pejzaże gotowe do przeniesienia na płótno, tematy utworów literackich nie tylko dla dzieci. A ja widziałem swoje. Miałem dwa lekkie wzniesienia terenu. Na jednym Pan Jezus mówił kazanie, na drugim Abraham planował zgładzić Izaaka, o tam nisko w dolinie kwitł głóg - krzak gorejący Mojżesza. Księga Rodzaju – opowieść biblijna o wydobyciu życia z nicości, tak bardzo nakładała mi się na architekturę nadbużańskiego krajobrazu.
Na wysokości naszej łąki i pastwiska jest na Bugu ostrów – wyspa porośnięta wikliną. Kiedyś wczesną jesienią była penetrowana przez pastuszków, którzy wycinali jej wysmukłe, długie tegoroczne odrosty, na wiklinowe wyroby - kolebki, koszałki, koszyki, kobiałki. Wszystkie były potrzebne do zbierania ziemniaków podczas szybko zbliżających się wykopków. Taka maltretacja dobrze działa na wiklinę. Rany jej zadane wydzielają na wiosnę roślinne hormony przyranne, powodujące intensywny wzrost następnego pokolenia rózeg. Wiklina rosnąca również na brzegach rzeki, jest też pokarmem dla saren, które w swojej paszy muszą mieć składniki zawierające błonnik. Wikliny szaro - zielono - niebieskie poddane wiatrowi falują jak łany zbóż, wydając usypiający śpiew. Kto wśród nich nie zasypiał, leżąc na wznak, wpatrzony w niebo, ten nie wie, czym latem jest Podlasie i Mazowsze. Gdy przestałem być sam, z tą wybraną, poślubioną na całe życie, przeprawialiśmy się w bród na wiklinowe wyspy na Bugu. Leżąc na wznak na rozgrzanym piasku, który tworzył swoistą polanę na środku, układaliśmy w marzeniach nasze przyszłe życie.
Przed pierwszą wojną światową płynęły Bugiem berlinki – płaskodenne łodzie, które oglądało dziecko naznaczone bożym znakiem z okna rodzinnego domu w Zuzeli. W okresie międzywojennym płynęły ostatnie tratwy. Na wysokości naszych pastwisk zatrzymywały się na klika dni. Pozwalano nam chodzić po nich, a raczej skakać z jednego pnia na drugi. Atrakcją były domki flisaków zwanych u nas orylami. Mężczyźni muskularni, o ciałach brązowych od słonecznego żaru, pełni sił i urody, jak wszyscy flisacy, szli do wiosek na tańce. Zdarzyło się, że jeden z nich pozostał już na stałe. Gdy się zestarzał, opowiadał wioskowym dzieciakom, co widział, pływając Bugiem od jego źródeł do Bałtyku.
Na nisko położone brzegi Bugu coroczne powodzie nasypywały warstwy świeżego pisku. Powstawała plaża, którą pamiętam doskonale. Dziś jest tylko wspomnieniem:
Odcisk twej stopy w piasku mokrym,
na nadbużańskiej plaży,
rozkruszył czas i mułem pokrył
i nic się już nie zdarzy...
Nieprawda! Zdarza się jeszcze teraz. Teraz chodzę po tej samej plaży. Znajduje wypłukane z dna rzeki czarne szczapy dębów, doskonały materiał na rzeźbę. Z takiej jednej wyzwoliłem skalpelem umęczoną twarz Chrystusa. Przyniosłem ją do domu. Stała krótko na stole. Rozsypała się po wyschnięciu. Taka jest magiczna władza rzeki, że nie wszystko, co jest jej własnością, może mieć wartość materialną lub estetyczną. Po latach po tej samej plaży chodzę z woreczkiem i zbieram kości zwierząt lub ich fragmenty, które rzeka wyrzuca. Jestem wytrawnym, po studiach, archeozoologiem - osobą umiejąca określić przynależność gatunkową pojedynczej kości, nawet po jej fragmencie. Moje ad hoc badania potwierdzają istnienie zwierząt dzikich, które w nadbużańskich okolicach żyły za czasów mego dzieciństwa i wcześniej, a były to sarny, dziki, jelenie, zające, krety, jeże, wydry, lisy, bociany, czaple itp. Znalezione kości pozbawione już swojej charakterystycznej rzeźby, otoczone jak rzeczne kamyki, a przez to nieczytelne, są przynoszone z okolic, gdzie rzeka bierze początek. Są wśród nich duże egzemplarze, które mogły należeć do turów, żubrów, niedźwiedzi.
Nie ma takich śmiałków, co by Bug przeszli brodem na drugą stroną po linii prostej. Zawsze przy stromym brzegu ma on głębokość wyższą od chłopa. Kiedyś potrzebna była łódka lub prom, gdy transportowało się furmankę z koniem na drugi brzeg.
Ciąg dalszy za tydzień.
FRANCISZEK KOBRYŃCZUK
« wróć | komentarze [0]