29
2022
2021-09-07

7 września 1939 r - bombardowanie Sokołowa przez Niemców


Straty... Zabitych około 60 osób, w tym 25 żołnierzy, 9 osób cywilnych i ponad 30 Żydów. Spalonych 10 drewnianych domów i szkoła przy ulicy Repkowskiej... 12 września... do Sokołowa weszli Niemcy. Rozpoczęła się okupacja, która trwała pięć lat...

Za dwa dni był pierwszy września... Właśnie w tym dniu miałem iść do szkoły. W domu leżały już dla mnie zeszyty i elementarz do nauki języka polskiego. Kiedy jednak nadszedł ten dzień, stało się coś innego: wybuchła wojna. Wtedy szkoła zeszła na drugi plan, wszyscy byli zainteresowani tym, co się stało, wojną..
Chociaż na początku września było u nas spokojnie, to jednak z komunikatów radiowych i gazet dochodziły groźne wieści. Mówiły one o zaciętych walkach na froncie, jak również o barbarzyńskich nalotach niemieckich samolotów na Warszawę, bezbronne wsie i miasteczka. Zaraz też dały się zauważyć przechodzące przez miasto oddziały polskich żołnierzy, maszerujących na zachód w kierunku frontu. Czasem nad miastem przelatywały jakieś samoloty lub przejechał samochód i znów panował spokój. Aż nastał dzień siódmego września. Był to czwartek, dzień targowy w Sokołowie Podlaskim. Zdawać by się mogło, że jest to taki sam czwartek jak każdy inny dotąd. Pogoda była piękna, na niebie ani jednej chmurki, powietrze ciepłe i pogodne. Tego dnia ojciec powiedział do mnie:
- Wezmę cię ze sobą na targ, zobaczysz tam wiele ciekawych rzeczy.
Tak też się stało. Około godziny dziewiątej znalazłem się w centrum miasta. Na targowisku, jak okiem sięgnąć, stało mnóstwo furmanek, a obok nich kupieckie stragany. Przemieszczały się tam w różne strony setki ludzi. Chodziłem od straganu do straganu, oglądając co ciekawsze rzeczy. Aż w końcu zatrzymałem się przy stoisku, gdzie siedzący na furmance kupiec sprzedawał gliniane garnki, rozstawione dużym półkolem. Stałem tam dość długo, przyglądając się różnym garnkom i garnuszkom, dzbanom
i innym glinianym cackom. Wkrótce jednak przypomniałem sobie, że chyba za długo chodzę samotnie i na pewno ojciec mnie szuka. Udałem się więc w powrotną drogę, przepychając się między ludźmi. Po kilku minutach znalazłem się na miejscu, gdzie miałem spotkać ojca. Rzeczywiście ojciec czekał na mnie tam, gdzie go zostawiłem, ale kiedy go spostrzegłem, miał głowę podniesioną do góry, jakby wypatrywał coś na niebie, przysłaniając sobie oczy dłońmi przed rażącymi promieniami słońca. Wkrótce spostrzegłem, że więcej ludzi ma podniesione głowy do góry i też czegoś wypatrują. Miałem uczynić to samo, ale usłyszałem warkot lecącego w górze samolotu. Podniosłem głowę do góry, wykręciłem się plecami do słońca i zacząłem go szukać. Po chwili dostrzegłem mały, niewielki, błyszczący samolocik. Krążył nad miastem, zataczając duże koła. Wiele ludzi nawet go nie widziało, gdyż na targowisku, panował nie opisany gwar, zagłuszający jego warkot. Bez przerwy rozlegało się rżenie koni, porykiwanie bydła, skrzypienie wozów i nie milknący gwar ludzkich głosów, a samolot wciąż krążył nad miastem, zataczając coraz to mniejsze kręgi i obniżając swój lot. To jego długie krążenie nad miastem zaczęło trochę niepokoić ludzi. Coraz więcej ludzkich dłoni podniosło się myśląc, że uda się im odczytać znaki rozpoznawcze. I zaczęły się dyskusje, do kogo należy.
- To chyba nasz! - wołał jakiś mężczyzna w białej rozpiętej koszuli.
- Na pewno nasz! Skąd by się wziął tu obcy? Gdyby był niemiecki, nasi strzelaliby do niego - powtarzał, podnosząc głowę do góry, jakby chciał upewnić siebie i stojących obok, że ma rację. Jedni mówili, że jest to samolot polski, drudzy, że niemiecki, a jeszcze inni, że francuski lub angielski, motywując to tym, że przecież Anglia i Francja wypowiedziały Niemcom wojnę i że na pewno jest on naszym sprzymierzeńcem. Stałem w dalszym ciągu obok targowiska, spoglądając nie wiadomo który raz na krążący samotnie samolot. Wtedy podszedł do mnie ojciec i zagadnął:
- Może chce ci się pić?
- Tak, odparłem.
- To chodź, napijemy się wody sodowej.
Weszliśmy do pobliskiego sklepu mieszczącego się naprzeciw rynku przy ulicy Pierackiego. Właścicielem sklepu był Żyd, Zendelbaum.
- Nu, co dla pana? - zapytał
- Dwie szklanki wody sodowej - odparł ojciec.
- Już się robi! - zawołał naciskając kurek wielkiego miedzianego syfonu. Podawszy nam wodę sodową, zrobił poważną minę i powiedział do klientów:
- Proszę panów, to chyba francuski samolot tak krąży nad miastem. Po chwili dodał:
- On na pewno przyleciał nam na pomoc.
- Skąd Zendel wie, że to francuski? - zapytał jeden
z klientów.
- No, mnie się tak zdaje - odrzekł sprzedawca, obrzucając wzrokiem obecnych.
Podszedłem do drzwi sklepu i zacząłem wypatrywać latającego samolotu. Nie mogłem go jednak dostrzec, chociaż warkot jego było słychać. Wyszedłem ze sklepu, aby się lepiej rozejrzeć po niebie, gdy nagle powietrzem targnął potężny wybuch. Za chwilę jeszcze kilka takich samych wybuchów. To właśnie samolot, który miał być naszym sprzymierzeńcem, zaczął bezkarnie bombardować miasto. Na rynku i targowisku zapanował nieopisany chaos. Ludzie zamykali sklepy, zwijali stragany, inni zaprzęgali konie, starając się jak najszybciej opuścić targowisko.
W czasie tego zamieszania i paniki zacząłem z ojcem uciekać jak inni. Biegłem najpierw wąskimi przejściami między kamienicami. Potem wpadłem na ulicę Bóżniczną, prowadzącą z rynku w kierunku przepływającej przez miasto maleńkiej rzeczki Cetyni. Biegnąc spostrzegłem, że ulicą pędzi przede mną i za mną kilkadziesiąt osób. Środkiem jezdni po grubym nierównym bruku w szalonym tempie kilka konnych furmanek, czyniąc żelaznymi obręczami kół niesamowity hałas, panikę i zamieszanie. Po kilku minutach ucieczki dobiegliśmy do ulicy, przy której mieszkałem, to jest Winnice. Wpadłem na podwórze. Wtedy usłyszałem kolejne wybuchy bomb lotniczych. Ale przed domem czułem się trochę bezpieczniej, chociaż w przeciwnym końcu miasta słychać było potężne detonacje, od których drżała pod nogami ziemia.*
Wkrótce na podwórze zaczęli wpadać jacyś ludzie. Szybko przebiegali przez nie i kryli się w ogrodach ciągnących się tuż przy rzece Cetyni. Wszędzie - jak mogłem okiem sięgnąć – było pełno uciekających. Jedni biegali sami, inni znów grupkami, niektórzy mieli
w rękach jakieś paczki, tobołki. Wszyscy jednak uciekali przed siebie, w pole- byle jak najdalej od tych bomb, od tego huku...
Po chwili moja uwaga skupiła się na czym innym. Oto ze wschodnich krańców miasta zaczęły wznosić się ku górze czarne kłęby dymu. Unosiły się coraz wyżej i wyżej, aż w końcu przysłoniły większą część miasta. To paliła się ulica Piękna, Repkowska, Pierackiego, Przeskok, Mała, Przechodnia i Rogowska. Drewniane domy tych ulic, wysuszone słońcem paliły się jak drzazgi. Nie gaszono ich w obawie przed latającym samolotem.
Kiedy odleciał, a palące się domy zaczęły dogasać, mieszkający w centrum miasta ludzie, którzy uciekali ze swych domów w czasie nalotu, zaczęli do nich powracać. Ciągnęli tymi samymi ścieżkami przez ogrody, którymi niedawno uciekali. Szli zobaczyć, czy stoją ich domy, tak jak stały, kiedy je opuścili w popłochu, czy też zostały spalone lub zburzone.
Po około dwóch godzinach od zakończenia bombardowania, kiedy dogasały pożary palących się domów, podszedł do mnie ojciec, wziął mnie za rękę
i powiedział:
- Chodź, zobaczysz jak wygląda teraz miasto.
Ruszyliśmy w kierunku ulicy Repkowskiej. Razem z nami podążało dość dużo ludzi. Oni też szli zobaczyć skutki niemieckiego bombardowania. Idąc małymi, krętymi uliczkami, czułem w nosie zapach dymu i swąd spalenizny, jednocześnie ogarniał mnie strach. Zbliżyliśmy się do ulicy Repkowskiej. Zaledwie wyszliśmy na jej róg, gdy oczom mym przedstawił się groźny widok. Już z daleka zauważyłem puste miejsce, tam, gdzie przedtem znajdowała się szkoła, a raczej jeden
z jej drewnianych budynków. Jeszcze dziś rano kwaterowali w niej polscy żołnierze. W pobliżu dogasały szczątki kilku domów. Podeszliśmy bliżej. Stali przy nich jacyś ludzie, zapewne ich mieszkańcy. Niektórzy trzymali w rękach bosaki, drągi, przewracając dopalające się belki, łudząc się nadzieją, że może jeszcze coś ocalało, że uda się spod tych zwałów zwęglonego drzewa i gruzu wyciągnąć coś, co stanowiłoby jakąś wartość.
Ale ogień strawił wszystko, nie pozostawił nic za wyjątkiem kamieni, na których stały podwaliny domów.
Ruszyliśmy dalej w kierunku ulicy Pierackiego. Mijając dopalające się na tej ulicy domy, doszliśmy do szkoły. Tu dopiero zobaczyłem wstrząsający widok. Wśród jej szczątków smażyły się ciała polskich żołnierzy, tych, którzy chwilowo tu się zatrzymali, aby odpocząć po męczących marszach. Może jeszcze dziś mieli ruszyć na zachód, skąd nocami było słychać huk armat. A jednak nie poszli, nie spotkali się z wrogiem, przeszkodziła im śmierć. Ktoś powiedział, że kiedy samolot krążył nad miastem, żołnierze jedli obiad w budynku, nie spodziewając się nalotu.
Stałem wpatrzony w dogasające węgle. Tu i tam sterczały ręce i nogi ludzkie, gdzie indziej głowa lub lufa karabinu. Zginęło ich ponad dwudziestu. Dziś leżą na cmentarzu przy ulicy Bartoszowej. Czas zatarł napisy na niektórych nagrobkach. Tylko wspólna mogiła
i nieduża płyta z napisem „Ofiary w­ojny” mówi nam, że tu leżą polscy żołnierze.
Ci, którzy szli bronić naszych granic. Lecz pierwszego listopada groby ich zawsze ktoś sprząta. Czasami płonie na nich lampka nagrobkowa. Napis na płycie mówi, że musimy o nich pamiętać, gdyż oni też kiedyś żyli. Mieli domy, rodziny, bliskich i nagle opuścili je. Zostawili swoje warsztaty. Włożyli mundury, wzięli karabiny do ręki po to, aby nas bronić. Lecz doszli tylko dotąd i tu zginęli. Może byli gdzieś znad Warty, Wisły czy Niemna. Nawet ci, co ocaleli, nie znali dobrze nazwisk poległych. Wiedzieli tylko, że byli Polakami.
Po obejrzeniu tego wstrząsającego widoku poszliśmy w stronę Małego Rynku, gdzie również spadły niemieckie bomby. Zobaczyłem dalsze zniszczenia i pozabijanych ludzi. Szliśmy od ulicy Przechodniej.
Po drodze przechodziliśmy obok leżącego na trotuarze, w kałuży krwi, zabitego mężczyzny, ubranego
w ciemnoszary garnitur
i buty z cholewami. Zatrzymaliśmy się. Jeden z odłamków, jakie go ugodziły, przeciął piszczel, wgniatając jednocześnie cholewę od butów w te ranę. Ktoś z przechodzących obok ludzi powiedział:
- Znam zabitego, nazywa się Bujalski, pochodził z Bujał.
Nie zatrzymując się dłużej, doszliśmy do Małego Rynku. Przed nami rozpościerał się niesamowity widok. Na ulicy leżały porwane przewody linii elektrycznej, powyrywane drzwi i okna, połamane słupy telefoniczne. A na ocalałych drzwiach i dachach wisiały części odzieży, firanek, chodników, wyrzuconych podmuchem bomb z walących się domów. W powietrzu fruwało pełno pierza. Na ulicy było widać kałuże skrzepłej krwi. Trupów Polaków już nie było, widocznie bliscy zdążyli je uprzątnąć. Podszedłem jeszcze kilka kroków. Zatrzymałem się naprzeciw jednopiętrowej kamienicy stojącej po lewej stronie ulicy Rogowskiej. Na trotuarze, koło drzwi wyjściowych tego budynku, był głęboki lej po bombie. Drzwi wyjściowych nie było. Wyrwał je podmuch bomby.
Podszedłem jeszcze dwa kroki i spojrzałem w głąb korytarza. W jego wnętrzu leżał jakiś kadłub w strzępach odzieży. Kiedy przyjrzałem się bezkształtnej masie, poznałem, że jest to człowiek, a raczej jego korpus, bez rąk i nóg. Cofnąłem się, nie mogąc patrzeć. Po ulicy - w jedną i drugą stronę biegali jacyś ludzie głośno nawołując się po żydowsku. W ocalałych domach rozlegał się lament
w tym języku, gdyż dzielnica była prawie cała zamieszkała przez Żydów i większość zabitych stanowili właśnie oni. Po kilku minutach, idąc wśród zgliszcz i rumowisk, doszliśmy do wylotu tej ulicy. Ruszyliśmy z powrotem
w stronę domu. W czasie powrotnej drogi ojciec powiedział do mnie:
- Widzisz, jak wygląda wojna. To tylko jeden samolot narobił tyle zniszczeń.
- Tak, tylko jeden samolot.
Teraz już wiedziałem, jak ona wygląda. Widziałem ją na własne oczy. A jeszcze wiosną tego roku nie miałem o niej prawie żadnego pojęcia.

Marian Pietrzak
Fot. Zdjęcie ze zbiorów Miejskiej Biblioteki Publicznej w Sokołowie Podlaskim. Przedstawia budynek starostwa. który znajdował się między ulicami Długą i Kilińskiego.

« wróć | komentarze [1]

Dodaj komentarz

Komentarz zostanie dodany po akceptacji przez administratora serwisu






Odśwież kod



Komentarze do tego wpisu

dużo zdrowia Panie PIETRZAK

STAŚ
2021-09-09 06:43:08
Strona 1/1






Dane kontaktowe